środa, 10 grudnia 2008

Wschod


W zeszłym tygodniu skorzystaliśmy z okazji i zabraliśmy się na wschód Kamerunu z małżeństwem niemieckich misjonarzy ich terenowym samochodem. Wschód to najbiedniejsza i najrzadziej zaludniona część Kamerunu. Na granicy prowincji centralnej i wschodniej dobra droga urywa się gwałtownie i jedzie się po czerwonawej glinie. Kurzy się tak bardzo, że wszystkie przydrożne rośliny przybrały kolor rdzy. Architektura wschodu jest zupełnie inna niż na północy. Nie ma tu okrągłych chatek; domki są również malutkie, ale mają kształt prostopadłościanu i rdzawy kolor drogi. Budowniczy najpierw wbija w ziemię dość blisko siebie proste kije. Następnie poziomo mocuje coś, co przypomina łyko, tak, że powstaje krata z dziurami o kształcie cegły. W te wolne miejsca upychana jest glina. W większości chatek nie ma okien, a jeśli są to za okno służy po prostu kilka wolnych przestrzeni, między którymi nie ma gliny. Konstrukcja taka nie daje wrażenia trwałości. Przed domkami, tam gdzie w naszej części świata zwykle sadzi się róże, stoją groby- wykafelkowane u bogatszych i usypane z ziemi u biedniejszych. Stosunek do nich tutejsza ludność ma najwyraźniej również inny niż u nas, ponieważ zwykle albo suszy się na nich pranie, albo bawią się dzieci. Przy drodze nieopodal sadyb stoją prowizoryczne stoliki, na których gospodarz wystawia produkty na sprzedaż dla przejeżdżających. Zwykle są to wielkie kiście platanów i bananów, bataty, kasawa, czasami po prostu dzbanek wody. Na drodze nie ma dużego ruchu. Mijaliśmy głównie ciężarówki wiozące wielkie pnie majestatycznych drzew z lasów wschodu. Nasza podróż przypadła bezpośrednio na okres przed muzułmańskim świętem „fete de muton”, więc każdy autobus na dachu wiózł barany. Zauważyliśmy również absolutnie niespotykaną gdziekolwiek indziej ilość kościołów Adwentystów.

Byliśmy gośćmi wyżej wspomnianego małżeństwa z Niemiec. Mieszkają oni w Kamerunie już od 11 lat. Prowadzą tu sierociniec oraz pomagają osobom przebywającym w szpitalu dla gruźlików. W Kamerunie każda osoba hospitalizowana musi mieć swojego opiekuna, który będzie dla niej gotował, karmił i sprzątał. Jeśli ktoś nie ma rodziny, która jest gotowa to robić, nie może zostać przyjęty do szpitala. Erika pomaga takim właśnie pacjentom. Mieszkanie z nimi dzieli Steffanie, młoda nauczycielka matematyki i muzyki, która uczy misyjnej szkole podstawowej. Szkołą nie jest duża, ale bardzo przytulna. Ławki są zrobione solidnie i wygodnie. Dzieci mają podwórko i mały plac zabaw oraz ogródek, w którym uczą się samodzielnie uprawiać warzywa. Oprócz obowiązkowych tu języków francuskiego i angielskiego uczą się też kako, czyli języka używanego na wschodzie kraju. Jedno popołudnie w tygodniu przeznaczone jest na zajęcia klubowe. Do wyboru mają klub języka niemieckiego, tańca, muzyki etc.


Steffanie zawiozła nas na górę w pobliżu Batouri, o której nie mówi żaden przewodnik. Góra ta wygląda jak wbity do połowy w ziemię meteoryt; na powierzchnię wystaje czarna skała o kształcie półkuli, z której roztacza się piękny widok na okoliczne lasy. Urządziliśmy tam sobie mały piknik i oglądaliśmy zachód słońca przysłuchując się piskom małp i śpiewowi ptaków. Następnego dnia pojechaliśmy do lasu deszczowego. Często rośnie on prosto z bagna Roślinność tropików jest wybujała, rośliny pną się po sobie nawzajem, przeplatają ze sobą tworząc gęstwinę nie do przebycia bez pomocy maczety.

Spotkaliśmy w prowincjonalnym Batouri bardzo ciekawą osobię. Urs pochodzi ze Szwajcarii i zajmuje się lingwistyką. Spędzili z żoną Szwedką w Kamerunie już ponad 30 lat, z czego 25 w Batouri. Przez 20 lat tłumaczyli Nowy Testament na język wschodu czyli kako. Zadanie było o tyle trudne, że język ten do tej pory nie istniał w postaci pisanej. Urs i jego zespół opisali normy języka i opisali jego gramatykę. Praca niedawno została ukończona i zespół tłumaczy cieszy się, że w końcu plemiona mówiące kako będą mogły rozumieć Biblie a nie domyślać się jak do tej pory. Rozmowa z nimi była taką przyjemnością, że długo po niej nie mogliśmy wyjść z zachwytu.


Oprócz wielkich lasów jedyną „atrakcją turystyczną” Batouri są kopalnie złota. Wioska poszukiwaczy złota leży około 6 km za miastem. Pojechaliśmy tam motorami. Od razu otoczyła nas grupka osób i zaprowadzili nas do „szefa”. Szef siedział rozparty na krześle i usiłował sprawiać wrażenie króla wszechświata. Nie zaszczycił nas nawet spojrzeniem. Wytłumaczył nam, iż to od jego łaskawej zgody zależy czy będziemy mogli zwiedzić kopalnie. Następnie powiedział, że przydzieli nam nie jednego, a dwóch przewodników. Na końcu doszedł do punktu nie do uniknięcia, czyli że mamy mu zapłacić 10.000 FCA, ponieważ na zrobionych tu zdjęciach zarobimy w Europie miliony euro oraz poinformował, że w Europie za zrobienie zdjęcia płaci się dużo wyższe stawki. Na pytanie czy kiedykolwiek jego noga stanęła w Europie nie raczył odpowiedzieć. Jego postawa i żądana kwota były tak irytujące, że nawet nie chciało nam się z nim dyskutować i po prostu odjechaliśmy stamtąd. Po drodze mijaliśmy innych poszukiwaczy złota. Opowiedzieli nam trochę o swojej pracy i pozwolili się sfotografować. Powiedzieli, że przywożą ziemię z daleka i w specjalnie wykopanych rowach płuczą ją w kilku etapach aż uzyskają złoty piasek.


Erika pokazała nam również tamtejszy szpital. Dentysta nie jest tu tak naprawdę dentystą i jedyne, co umie zrobić to wyrywać zęby. Nie udało nam się zobaczyć sali operacyjnej, ponieważ trafiliśmy akurat na zabieg. Lekarz powiedział, że to co robią bardziej przypomina rzeźnię. Kilkadziesiąt metrów od głównego szpitala mieści się szpital dla gruźlików oraz chorych na trąd. Wielu z nich choruje na AIDS. Pacjenci trafiają tam w bardzo ciężkim stanie i mieszkają w nim po kilka miesięcy. Są trzy sale chorych, w każdej po osiem prowizorycznych łóżek. Niektórzy chorzy nie mają nawet pościeli. Całość przedstawia widok naprawdę smutny.


Z Batouri wracaliśmy już małym busikiem. Pokonanie 90km. dzielące Batouri od Bertoua zabrało nam 4 godziny. Cena biletu na tym odcinku zależy od pory roku. W porze deszczowej jest drożej, ponieważ trudniej jest przejechać. Niesamowicie męczące są liczne „zapory” na drodze. Jest to zwykle kilka beczek lub bambusowy kij grodzące przejazd, przy których czuwają żołnierze. Mogą przepuścić samochód bez problemów, mogą też zatrzymać i zacząć kontrolować. Oczywiście kiedy w oknie busa migną im białe twarze, bus prawdopodobnie zostanie zatrzymany. Kontrolują paszporty, wizę, często też książeczki szczepień. Tego ostatniego nie mają prawa robić, gdyż były już skontrolowane na lotnisku i gdyby coś było nie tak z naszymi szczepieniami po prostu nie zostalibyśmy wpuszczeni do Kamerunu. Szukają problemów, ponieważ szukają pieniędzy. Jeśli cokolwiek jest nie tak trzeba im zapłacić łapówkę. Z naszymi dokumentami wszystko jest jak najbardziej w porządku, a mimo do przy wjeździe do Abong Mbang zostaliśmy zatrzymani. Żołnierz, który wziął nasze paszporty udawał, że jest bardzo zdenerwowany, co jest ich stałym zagraniem, kiedy chcą nas przestraszyć. Kazano nam wysiąść z busa. Jeden mundurowy krzyczał, że nie jesteśmy zaszczepieni, podczas gdy drugi, najwyraźniej nie uzgodniwszy wspólnej wersji, że wiza jest nieważna. My mówiliśmy jedynie, że jesteśmy pewni, że wszystko jest w porządku. W rozmowę wmieszał się nasz kierowca, który szepnął mi na ucho, że żołnierzom chce się pić. Odpowiedziałam, że nie mamy zamiaru zapłacić za to jedynie, że mamy białą skórę. W końcu oddali nam paszporty. Było okropnie nieprzyjemnie. Całe zajście trwało około 40 minut. Nie zapłaciliśmy im ani grosza.


Pobyt z Abong Mbang wynagrodził nam uprzednie nieprzyjemności. Poszukując księdza, który według przewodnika chętnie opowiada o Pigmejach i pracy z nimi zupełnie przypadkiem trafiliśmy na polskie zakonnice, które przyjęły nas z iście polską gościnnością. Radość z możliwości konwersowania po polsku była obustronna. Poczęstowały nas zupą pomidorową i opowiadały o swoich przeżyciach w Kamerunie. Obie siostry są pielęgniarkami i pracują w przychodni. Wrażenia z pracy mają dość podobne do moich, ale że mieszkają w Afryce już dobrych kila lat dużo głębiej udało im się poznać tutejszą kulturę, zwyczaje, tok myślenia Kameruńczyków i dużo mogły nam wyjaśnić.


Siostra Nazariusza zawiozła nas do pigmejskiej wioski w buszu. Ponieważ Pigmeje znają ją z racji kontaktu w ośrodku zdrowia, bardzo nam tym ułatwiła kontakt z nimi. Zobaczyliśmy tradycyjne pigmejskie chatki- malutkie jak dwuosobowe namioty. W największej chacie stały dwa normalnej wielkości zbite z bambusa łóżka. Śpi na nich dziesięć osób –po pięć na każdym. Dzieci jest wszędzie pełno, wszystkie mają na sobie jakieś sznurki zawiązane na szyjach i w pasie. Siostra wytłumaczyła nam, że po pierwsze służą one do „ochrony” przed chorobami i czarami, po drugie matka może kontrolować, czy dziecko przybiera na wadze. Czary są na wschodzie bardzo rozpowszechnione. Siostra mogła nam o tym opowiedzieć, ponieważ po tylu latach ludzie nabrali do niej zaufania; kiedy my pytaliśmy o te sprawy na północy, zawsze uzyskiwaliśmy wymijające, niejasne odpowiedzi. Udało nam się wiele zobaczyć, ale ogólne wrażenie było nieco przygnębiające. Trudno zachwycać się urodą szałasu wiedząc, w jakich warunkach żyją tam ludzie, że większość dzieci nie chodzi do szkoły, że nie mają odpowiedniej opieki zdrowotnej, jedzą tylko platany, maniok i to, co uda im się upolować czy złowić.


Eunika

wtorek, 2 grudnia 2008

Dzien pierwszy - Park Waza i Oudjilla


Wyjazd do parku narodowego Waza planowaliśmy od dłuższego czasu, wiedząc, że będzie to najbardziej skomplikowane logistycznie przedsięwzięcie podczas naszego pobytu w Garoua. Przede wszystkim dlatego, że żeby zwiedzić park, trzeba mieć samochód, a żeby zwiedzanie było dla mnie choć trochę przyjemne – dodatkowo kierowcę. Myśl o samodzielnym prowadzeniu samochodu kilkaset kilometrów była dla mnie odstręczająca nie tylko ze względu na stan dróg i zupełnie różne od europejskich zachowania innych kierowców, ale przede wszystkim z powodu koniecznych pertraktacji podczas częstych policyjnych kontroli. Możliwości wymuszenia łapówki przez policję na białym człowieku, bardzo słabo mówiącym po francusku są ogromne, gdybyśmy jechali sami różne „nieoficjalne” opłaty podwoiłyby pewnie całkowity koszt i dodatkowo nadszarpnęły sporo nerwów. Ostatecznie udało się uzgodnić pożyczenie busa wraz z kierowcą od pastora z Maroua, choć aż do przyjazdu do Maroua w piątek po południu nie byliśmy pewni, czy naprawdę wszystko jest dograne.

Wyjechaliśmy z Garoua w piątek około 14.00 transportem publicznym, czyli jednym z przeładowanych busów, do których zdążyliśmy się już dobrze przyzwyczaić. Dwustukilometrowa trasa do Maroua zajęła nieco ponad cztery godziny, włączając w to krótki postój koło przydrożnego meczetu w jednej z wiosek, czyli przerwę na modlitwę. Do Maroua dotarliśmy już po zmroku, znaleźliśmy pastora (wraz z busem!), wkrótce zjawił się też kierowca. Ustaliliśmy, że następnego dnia przyjedzie po nas o 5.00, wczesny wyjazd był konieczny, ponieważ do parku Waza, oddalonego od Maroua o 2 godziny drogi, dobrze jest wjechać nie później niż o 7.00 – ponoć to najlepszy czas na obserwowanie zwierząt. Okazało się, że towarzyszyć nam będzie jeszcze syn pastora, który potem bardzo się przydawał jako tłumacz – kierowca miał z francuskim jeszcze większe problemy od nas, mówił głównie w fulfulde, języku dominującym w północnej części Kamerunu.

Chwilę po 7.00 stanęliśmy przed zamkniętą bramą parku Waza. Miejsce wyglądało na całkiem opuszczone, po chwili jednak znaleźliśmy zarządcę i zapłaciliśmy należne opłaty: 5000 CFA od osoby (Kameruńczyk płaci 1500 CFA), 2000 CFA za wjazd samochodu (nie do uniknięcia, samochód trzeba mieć), 2000 za wniesienie aparatu fotograficznego i 3500 za obowiązkowego przewodnika. Listopad nie jest najlepszym miesiącem na zwiedzanie Wazy, jest jeszcze mokro po porze deszczowej i część parku była w ogóle nieprzejezdna. Poza tym gdy jest bardzo sucho (marzec i kwiecień), zwierzęta schodzą się do nielicznych wtedy oczek wodnych i łatwiej je zobaczyć. Mimo tych niesprzyjających okoliczności widzieliśmy chyba większość „atrakcyjnych” gatunków, niestety z wyjątkiem słoni, które są ponoć bardzo mobilne i akurat przebywały poza parkiem. Spotkaliśmy i sfotografowaliśmy antylopy, żyrafy, różne ptaki gromadzące się koło oczek wodnych, marabuta i mangusty, zupełnie niespodziewanie natknąłem się też na pytona pożerającego jakiegoś ptaka przy brzegu stawu. Gdy zbliżyłem się z aparatem pyton dał nura pod powierzchnię wody, ani myśląc o wypuszczeniu z paszczy swojej zdobyczy. Po sześciu godzinach przejechaliśmy całą trasę (dostępną o tej porze roku). Rozważaliśmy możliwość zostania do wieczora, żeby zobaczyć jeszcze jakieś zwierzęta przy wodopoju, ale byliśmy już mocno zmęczeni upałem i postanowiliśmy nie przeciągać wizyty w parku, tylko korzystając z busa i kierowcy (zresztą dobrze opłaconego) dostać się do wioski Oudijlla. Najpierw pojechaliśmy główną (asfaltową) drogą do Mora, gdzie mieliśmy zamiar później spędzić noc, a następnie zaczęliśmy wspinaczkę do Oudjilla.
O tym, że kilkunastokilometrowa droga między Mora a Oudjilla jest zła wiedzieliśmy, ale nie spodziewaliśmy się co to naprawdę oznacza. W Polsce niektóre górskie piesze szlaki turystyczne wydają się łatwiejsze do pokonania. Gdy wreszcie, po chwili mocnych wrażeń, wjechaliśmy do położonej na górze wioski, byliśmy pełni podziwu dla możliwości busa 4x4 i jego kierowcy. Rozpoczęliśmy spacer po wyjątkowo pięknie położonej wiosce, prawdopodobnie było jedno z ciekawszych miejsc, jakie odwiedziliśmy w Kamerunie. Wioska przygotowana jest na wizyty turystów, oprowadzaniem zajmuje się jeden z synów wodza. Opowiada bardzo ciekawie, pod koniec liczy na drobną opłatę, ale absolutnie nie jest nachalny. Oudjilla, mimo, że czasami przyjeżdżają tam turyści, jest wyjątkowo autentyczna, widać, że to nie skansen, tylko normalnie żyjąca społeczność. Dodajmy – społeczność animistów, choć ponoć dużo młodych jest już Chrześcijanami.
Na początku wizyty zostaliśmy przedstawieni wodzowi, bardzo miłemu starszemu panu, który siedział przed swoim pałacem i bawił się z kilkorgiem dzieci, być może jego wnukami albo synami. Z wodzem niestety trzeba było rozmawiać przy pomocy tłumacza, wymiana zdań była dość krótka i konwencjonalna, ale bardzo przyjazna. Po chwili zaproponowano nam, byśmy zrobili sobie z wodzem pamiątkowe zdjęcie i rozpoczęliśmy zwiedzanie pałacu. To obiekt trudny do opisania – z zewnątrz praktycznie niewidoczny i mało odróżniający się od innych chat. Po wejściu jednak byliśmy prowadzeni przez różne sale, połączone wąskimi korytarzami, z których każda znajdowała się na innym poziomie, pełno było schodów i przejść. We wnętrzu panował mrok, stąd zdjęcia, robione z lampą błyskową, zupełnie nie oddają jego klimatu. W środku jest prawie zupełnie ciemno, tylko gdzieniegdzie z małych otworów w ścianach albo w suficie przedostaje się do środka strumień światła. Pałac to miejsce, gdzie mieszka wódz wraz ze swoimi 50 żonami. Ilość to pokaźna, część przeznaczona dla żon zajmuje też sporo miejsca. Każda dysponuje czterema pomieszczeniami, wielkością i kształtem przypominającymi słup ogłoszeniowy. Jeden z takich pokoi to sypialnia, drugi – kuchnia, pozostałe dwa to spichlerze, gdzie przechowywane jest ziarno. Wśród tych ni to glinianych uli, ni to beczek, nieznacznie wyróżnia się kuchnia pierwszej żony, wokół wejścia wyryte jest w glinie niewielkie zdobienie. Ponoć podczas nieobecności wodza w wiosce, to do niej kierowane są zwykle przez niego rozstrzygane sprawy.

Poza częścią mieszkalną dla żon, w pałacu znajduje się wiele innych pomieszczeń. Najbardziej okazała jest sala, w której dwa razy w tygodniu wódz w towarzystwie innych dostojników rozstrzyga spory i wymierza sprawiedliwość. Pewnie ma sporo pracy, podlega mu bowiem cały kanton, liczący 25 000 osób. Specjalne pomieszczenie przeznaczone jest na świętego byka (zawsze trzyletniego), zarzynanego i uroczyście zjadanego podczas dorocznego święta. W innej sali znajduje się grób poprzedniego wodza. Czuwanie przy nim i pilnowanie go to obowiązek tej żony, która nie urodziła wodzowi dzieci. Dowiedzieliśmy się też, że po śmierci wodza jego następcą zostaje drugi syn pierwszej żony. W kolejnym pomieszczeniu, które oglądaliśmy, znajdowały się gliniane naczynia z winem. Podobnie jak byk, przeznaczone jest tylko do specjalnych obrzędów – raz w roku „pojeni” są nim zmarli wodzowie. Wyjaśniono nam, że wielkość tych glinianych naczyń odzwierciedla historię wioski, to jedyny sposób na jej przekazanie, nie jest bowiem spisywana. Po śmierci wodza sporządza się nowe naczynie, tym większe, im większa za jego rządów była populacja kantonu. Po wielkości stągwi można się zatem zorientować, czy za danego wodza panował dostatek i pokój, czy była wojna lub np. klęska głodu.

W wiosce wychowywaniem chłopców zajmują się ojcowie a córek - matki. Małżeństwo jest obowiązkowe, dla mężczyzny w wieku 20 lat, dla kobiety 18, młodej parze budowana jest nowa chata.
W Oudjilla czuliśmy się zupełnie jak w innej epoce, prawdopodobnie poza obecnością telefonów komórkowych i jednego samochodu terenowego w wiosce naprawdę niewiele się tam zmieniło przez ostatnie kilka wieków. Tego dnia zjechaliśmy jeszcze tylko do Mora i zatrzymaliśmy się w tanim hotelu, pożegnawszy uprzednio kierowcę busa i syna pastora, którzy wrócili do Maroua. Zostaliśmy sami, czekając na następny dzień, który miał być równie obfity w nowe wrażenia.

T.D.

Dzien drugi - Roumsiki



Drugiego dnia naszej wycieczki o siódmej rano wyszliśmy z naszego obskurnego hotelu w Mora pogryzieni przez komary w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia oraz transportu do Mokolo. Mocna kawa i bagietki z czekoladą spożyte w „barze” postawiły nas na nogi. „Bar” to były dwa stoliki –jeden służący za ladę, drugi dla klientów, które ogrodzono wysoką plecionką. Sprzedawca oczywiście zaproponował nam od razu, że znajdzie nam zaufanego kierowcę do Mokolo za jedyne 5000FCA.

Planowaliśmy jechać do Mokolo przez Koza. Jest to około 50 kilometrów. Trasa jest ładniejsza niż ta przez Maroua, ale droga tak zła, że przejechać nią można tylko motorem. Znalezienie transportu nie było trudne, trudne było wytargowanie przyzwoitej ceny. Po długich dyskusjach w momencie, kiedy Tomek zdecydowanym głosem oznajmił: ”Albo się zgadzacie, albo idziemy szukać kogoś innego” (bo mój mąż najpłynniej mówi po francusku, kiedy się zirytuje), taksówkarze przystali na 3500FCA od osoby. Jechaliśmy prawie trzy godziny. Po drodze złapaliśmy gumę i straciliśmy trochę czasu, mimo że oni tutaj nie zdejmują koła przy łataniu dętki. Naprawdę prześliczne widoki zaczęły się dopiero za Koza. Teren tam jest górzysty, malutkie okrągłe chatki zwane bukaru są malowniczo porozrzucane grupami na stokach, mil suszy się powiązany w snopki, pasą się kozy i osiołki. Gdzie się nie spojrzy na prawie niewidocznych ścieżynkach ludzie drepcą, wędrują jak mrówki. Na głowach noszą miski pełne owoców, wiązki drewna, zawiniątka o nieodgadnionej zawartości, kanistry wody. Przejeżdżaliśmy obok malutkiej wioski, w której pod rozłożystym drzewem odbywało się nabożeństwo- bez kazalnicy, bez ławek. Mijaliśmy kilka wstęg piasku, które niegdyś musiały być rzekami. W piasku wykopana była dziura, na dnie której zbierała się woda. W dziurze siedziała dziewczyna i miskę zbierała tę wodę i nalewała czekającym osobom do plastikowych kanistrów.

Kiedy dojechaliśmy do Mokolo spotkała nas nieprzyjemna niespodzianka ze strony naszych kierowców, którzy najwidoczniej nie mogli się oprzeć chęci wykorzystania nasara i nagle zaczęli twierdzić, że 3500FCA to zapłata za drogę do Koza, a za przejazd z Koza do Mokolo musimy im dopłacić. Szybko znaleźli popleczników, gotowych przysiąc na niebo i ziemię, że niemożliwe jest, żeby jakikolwiek kierowca zgodził się na taką cenę za przejazd tą trasą. Wyjaśniliśmy im, że powinni byli powiedzieć nam to w Mora, a nie po przyjeździe na miejsce i poszliśmy swoją drogą szukać transportu do Roumsiki. Okazało się, że wszystkie busy już odjechały. Znów został nam tylko motor i kolejne 50 kilometrów do przebycia.

Droga do Roumsiki biegnie przy samej granicy z Nigerią i również nie ma na niej ani metra asfaltu. Im bliżej Roumsiki tym więcej wyrasta na horyzoncie wulkanicznych skał przypominających zęby dzikich zwierząt. Ze spalonej słońcem niskiej trawy sterczą tu i ówdzie przywodząc na myśl krainy jakie sobie wyobrażaliśmy czytając bajki. Gdyby powędrować dalej przez inne mniej dostępne wioski można by tych skał zobaczy dużo więcej. Ale na wędrówkę w górach Mandara trzeba mieć i więcej czasu, i więcej pieniędzy niż mieliśmy my.
Kierowcy obiecali dowieźć nas do wioski w godzinę. Na miejscu byliśmy po dwóch. Był to dzień targowy. Od razu zaatakowały nas dzieci wyciągające rączki i krzyczące: „Daj mi prezent! Nie masz prezentu to daj mi pieniądze” tonem ani trochę nie zbliżonym do prośby oraz „przewodnicy”. Każdy z nich twierdził, że absolutnie nie jest możliwe zwiedzenie wioski bez przewodnika. Nie było sposobu, żeby ich odgonić, zniechęcić, opędzić się od nich. Byli tak nachalni, że dość szybko mieliśmy ochotę stamtąd uciekać. Wszyscy jak jeden mąż zaczynali tak samo: „Roum- znaczy góra, Siki to pierwszy człowiek, który zawędrował w te tereny i założył tu osadę. Stąd wzięła się nazwa Roumsiki…”. Wiedzieli, co mają do pokazania i każdy chciał nas prowadzić do 1.wróżbity, który czyta przyszłość z ruchu krabów, 2. garncarki robiącej miseczki z gliny, 3. tkacza nici bawełnianej. Do tkacza daliśmy się zaprowadzić. Okazało się, że pełni on funkcję bardziej atrakcji turystycznej i płatnego obiektu do fotografowania niż naprawdę ma na celu produkcje materiału. Ponieważ staliśmy się już oporni na dawanie pieniędzy łaskawie oznajmiono nam, iż za darmo możemy jedynie pooglądać sklepową wystawę. Na każdym kroku czuć było, że mieszkańcy nauczyli się, że z turystyki da się żyć, ale nie umieją czerpać z niej korzyści w sposób elegancki czy choćby przyzwoity. Zakupiliśmy więc jedynie dwie „gitary” przedstawiające Siki i jego żonę i ruszyliśmy w drogę powrotną do Mokolo. Pierwotnie zastanawialiśmy się nad powrotem do Garoua wzdłuż granicy z Nigerią, ale odradzono nam to z powodu nieprzejezdnej drogi oraz band nigeryjskich złodziei grasujących przy granicy.

Nasi kierowcy czekali na nas wiernie. Widocznie przystaliśmy na cenę wyższą niż to przyjęte. Drogę powrotną pokonaliśmy w niecałe półtorej godziny. Czułam się jak na rajdzie Paryż- Dakar. Spieszyliśmy się, ponieważ obiecywano nam bezpośredni autobus do Garoua o 16. Oczywiście w Mokolo nikt o takim autobusie nie słyszał i musieliśmy znów wracać do Maroua. W Maroua byliśmy przed zmierzchem i baliśmy się, że nie uda nam się już znaleźć transportu. Na małym dworcu, czyli raczej podwórku, trafiliśmy na busa, który miał jeszcze tego wieczora wyjechać w naszym kierunku. Kupiliśmy bilety. Po godzinie czekania zapytałam się, kiedy ten autobus w końcu odjedzie.
-Po modlitwie.
-Kiedy będzie modlitwa?
-Niedługo.
-Jak długo trwa modlitwa?
-Yhm..
-Pół godziny?
-Yhm..
-Godzinę?
-Yhm..

Zrezygnowana dowiedziałam się od współpasażera, że mają już 18 biletów sprzedanych do Garoua, co oznacza, że autobus odjedzie. Kiedy- niewiadomo, pewnie niedługo. W pięć minut po udzieleniu nam tej informacji uprzejmy współpasażer podszedł i poinformował nas, że właściwie moglibyśmy mu podarować jedną gitarę z Roumsiki skoro mamy dwie, jesteśmy biali i bogaci, a on jest czarny i biedny.
Do domu dotarliśmy szczęśliwie chwilę przed północą.
Eunika

piątek, 7 listopada 2008

Rzecz o kamerunskiej medycynie cz.I


W tym o medycynie traktującym artykule chciałabym czytelnika prosić o wyrozumiałość z powodu niedostatków wiedzy i doświadczenia autorki.

CZĘŚĆ OGÓLNA

Pracuję teraz w misyjnym centrum zdrowia w Garoua na północy Kamerunu. Mimo iż klimat nie jest tu korzystny a ludzie niewykształceni i biedni, to praca tutaj podoba mi się wyjątkowo. Widać efekty tego, co robimy. Praca daje dużo satysfakcji. Mimo że ciągle tylko malaria i malaria, i do znudzenia malaria aż czasami zastanawiam się, czy kiedykolwiek wyleczę więcej pacjentów chorych na cokolwiek innego niż wyleczyłam z malarii, to jednak zawsze trafi się „ciekawy przypadek”, który sprawia, że wieczorem w domu ślęczę z nosem w wielkiej czarnej księdze, czyli moim „Merck’s Manual”, kombinuję, podpytuję…I to wcale niekoniecznie dlatego, że przypadek jest rodem z serialu „House M.D.”, ale po prostu z tak różnych dziedzin przychodzą chorzy, że ani wiedzy, ani pamięci mi nie starcza. A kiedy już doczytam, to muszę to jeszcze skonfrontować z tutejszymi możliwościami. Niestety wyniki nie zawsze są zachęcające.
Najgorzej jest, kiedy przychodzą matki z niedożywionymi dziećmi, które do tego często są upośledzone w rozwoju fizycznym i umysłowym a aktualnie mają po prostu malarię czy inne zakażenie. Taka matka chce leczyć jedynie tę malarię. Nie chce słyszeć o dalszej diagnostyce, leczeniu czy rehabilitacji. Uważa, że dziecko takie było, jest i będzie, koniec i kropka. Może zresztą wie, że nie ma takich możliwości? Tutejsi rodzice są w ogóle bardzo „odważni”- jeśli przyjdzie sąsiad i przyniesie lek, to grzecznie podadzą go choremu dziecku, nie wiedząc ani co to jest, ani jaką dawkę podają.

Personel ośrodka liczy 17 osób łącznie ze strażnikiem i ogrodnikiem. Są dwa gabinety- w jednym przyjmuje doktor Alima, a drugim ja. Oboje pracujemy z tłumaczem, ponieważ większość tutejszej ludności posługuje się językiem fulfulde, którego żadne z nas nie zna. Ponieważ w chwilach przestoju nasi tłumacze mają niewyjaśnioną zdolność znikania, którą gotowa jestem w ogóle przypisać tubylcom, nauczyłam się kilku podstawowych pytań i poleceń w fulfulde. Niestety, zwykle źle na tym wychodzę, ponieważ kiedy powiem jedno z pięciu zdań, które opanowałam, zaczyna bystro płynąć potok skarg i żalów, z którego wyłapuję jedynie słowo „leki”, bo brzmi tak samo i znaczy dokładnie to samo co po polsku. Muszę wtedy bezradnie rozkładać ręce i po francusku poinformować, że idę szukać po różnych zakamarkach malutkiego centrum mojej, z pewnością gdzieś odpoczywającej, tłumaczki. Język francuski znają tylko ci, którzy mieli szczęście uczęszczać do szkoły. Szkoła jest płatna począwszy od przedszkola. Najgorzej mają muzułmańskie dziewczynki, z których wiele w ogóle nigdy w szkole nie było.

Chory przychodzi z samego rana i rejestruje się, wnosząc opłatę za konsultację. W przeliczeniu na polskie pieniądze są to 3 złote. Centrum nie zarabia- w miesięcznych bilansach wychodzi zwykle w okolicy zera. Każdy pacjent musi mieć kajecik, w którym zapisuje się historię choroby i który chory zabiera ze sobą do domu. Na okładce zapisuje się imię i nazwisko, dzielnicę (Adresów jako takich nie ma; można mieć ewentualnie skrytkę pocztową. Listonoszy zresztą też nie ma.) oraz wiek, z którego określeniem pacjenci, szczególnie ci starsi, często mają duże trudności. Nie raz już konsultowałam pacjentkę, która w rubryczce wiek miała wpisane 35, a wyglądała na 60 i ostatnią miesiączkę miała 8 lat temu. Pielęgniarka „bierze parametry”, czyli mierzy ciśnienie, temperaturę, puls i waży. Często po zmierzeniu temperatury dziecko natychmiast odsyłane jest do zimnej kąpieli; takich prostych, naturalnych metod używają tu sporo. Zbieram wywiad, przy czym każdy, kto ma podwyższoną temperaturę, oznajmia mi uroczyście, że ma malarię, a na pytanie, jakie leki brał w domu, słyszę zwykle: „antybiotyk”, bez możliwości dalszej specyfikacji, albo „chininę” przy czym po dalszej inwigilacji okazuje się, że była to „chinina na brzuch” albo „chinina na gardło”, bo dla niektórych „tabletka” i „chinina” to synonimy. Tak zwane „leki z Nigerii” cieszą się tu dużym powodzeniem. Podobno są najgorsze z możliwych i odsyłamy je zawsze z powrotem do hurtowni, ponieważ są przeterminowane lub z zamazaną celowo datą przydatności do użycia, w ampułkach pływają różne męty oraz słyną z tego, że prawie nie zwierają substancji czynnej. Do tego ludzie kupują je na ulicy czy targu, gdzie są długo wystawiane na działanie słońca, deszczu, upału…. Po zebraniu prostego wywiadu badam i musze zdecydować czy wysyłam pacjenta na badania laboratoryjne czy też od razu jestem w stanie przepisać mu leczenie. Przy tym często tak naprawdę decyzja nie należy do mnie, ponieważ pacjent zastrzega, że ma tylko 1000 FCA (=5 pln) na wszystko, co sugeruje, że lepiej leczyć niż badać i później nie mieć za co leczyć. Przeszłam już do porządku dziennego nad rozpoznawaniem zapaleń płuc tylko na podstawie objawów osłuchowych, astmy na podstawie występowania świstów i wywiadu, padaczki tylko na podstawie wywiadu.

Czasami naprawdę mam skrupuły zlecając jakieś badanie, bo mam świadomość, że prawdopodobnie cała rodzina będzie z tego powodu biedować przez kolejny miesiąc. Na wyniki badań czeka się do popołudnia. Wtedy zeszyciki wracają do mnie z wynikami i przepisuję leczenie. Nie jest przyjęte wysyłanie pacjenta na kolejne badania czy nawet zobaczenie go ponownie razem z wynikami (zeszyt z wynikami przynosi mi wujek czy siostra).

Na początku, kiedy przychodził pacjent- mężczyzna lat 30, 175 cm wzrostu, 45 kilo wagi to od razu chciałam mu robić badanie na HIV. Hadi (o której później) nauczyła mnie więc rozróżniać pochodzące z Sudanu plemię Fulbe, które ma bardzo charakterystyczne cechy fizyczne- są wysocy jak tyczki i chudzi jak śledzie, ich kolor skóry jest bardziej brązowy niż czarny, mają odstające uszy i charakterystyczne nosy oraz czoło.

Dziennie przyjmuję 20-30 pacjentów. Najczęściej spotykam się z malarią, zapaleniem płuc i oskrzeli, ciężką anemią, amebozą, gardiozą, bakteryjnymi i grzybiczymi zakażeniami przewodu pokarmowego, zaburzeniami miesiączkowania, chorobami przenoszonymi drogą płciową, ropniami, HIV, gruźlicą, urazami i pobiciem. Rzadziej z nadciśnieniem, cukrzycą, zapaleniem opon mózgowo- rdzeniowych, WZW B, durem brzusznym, anginą, astmą. Częste są dermatologiczne dziwy…Najgorzej mi tu idzie właśnie z dermatologią. Nie dość, że zdecydowanie nie jest ona moją domeną, to wszystko wygląda zupełnie inaczej na czarnej skórze. A czego to oni na tej skórze nie mają! Szczególnie kiedy dodatkowo mają HIV…Już mniej więcej rozróżniam grzybicę, alergię (bardzo często po makreli), półpasiec i zakażenie bakteryjne, świerzb i „ringworm”, larwę wędrującą skórną, a nawet częsty tu łupież pstry i pamiętam o schistosomozie, kiedy pacjent skarży się na świąd (chociaż widziałam tylko dwa przypadki!). Ale gdyby Hadijatou, czyli moja wyżej już wspomniana tłumaczka, nie pracowała ze mną to nie byłoby łatwo. Zaprzyjaźniłyśmy się i mimo że uparcie znika, dobrze nam się razem współpracuje. Hadi jest o rok starsza ode mnie i nawróciła się na chrześcijaństwo z islamu. Z zawodu jest pielęgniarką z niemałym stażem, więc w kwestiach dermatologicznych zupełnie polegam na jej opinii. Ostatnio na przykład przyszła młoda dziewczyna z licznymi zmianami skórnymi, których nie umiałam przypasować do absolutnie niczego. Hadi rzuciła okiem i orzekła: „To tylko ugryzienia przez bombardier. Nic nie trzeba z tym robić.” Pacjentka wyszła, a ja dowiedziałam się, że ów „bombardier” to pająk. Kiedy indziej przyszedł chłopak mający na tułowiu i kończynach kilka wyraźnie odgraniczonych swędzących palm wielkości pięciozłotówki, a na ich obwodzie był łańcuszek pęcherzyków. Wyglądało to kosmicznie i nie wiedziałam, co to za dziw, i Hadi też nie. Doszukałam się, że to „peau glabre”, który leczy się gruzeofulwiną. Kiła, rzeżączka, chlamydia, opryszczka, kłykciny kończyste (pięknie wyhodowane jakby specjalnie do zdjęcia do podręcznika ginekologii) nie są rzadkością.

Eunika

Rzecz o kamerunskiej medycynie cz.II

CZĘŚĆ SZCZEGÓŁOWA


Przyjmuję bardzo dużo malutkich dzieci, czego zawsze się bałam, i bardzo dużo kobiet w ciąży. Zadziwiająco mało osób starszych. Mówią, że na leczenie starszych nie ma pieniędzy, bo się ono nie zwraca; trzeba leczyć młodych, którzy zarabiają na rodzinę. Zresztą średnia długość życia w Kamerunie to 42 lata. Mój najmłodszy pacjent miał dwa dni. Urodził się w domu, matka pępowinę przewiązała sznurkiem. Przyszła do lekarza, bo dzidziuś zaczął kaszleć. Maluchy oprócz malarii zwykle mają biegunki albo zapalenia płuc, oskrzeli, i wszystkie inne możliwe zakażenia. Wiele też jest niedożywionych lub ma ciężką anemię. Dzieci mające Hb 7 g/dl normalnie biegają, a rekordem był dziadzio, który przyszedł o własnych siłach, żartował sobie ze mną i miał Hb równiutko 5,1 w co ciężko mi było uwierzyć. Oczywiście o transfuzję nie jest tu łatwo, pacjent sam musi znaleźć dawcę, zapłacić za badania zgodności i całą resztę. Zresztą, nawet gdyby nie było trudno to bałabym się bardzo, bo widziałam już dwójkę dzieciaków z zapaleniem wątroby po przetoczeniu. (Dziś rekord został pobity- kobieta miała Hb- 3,0 i też sama przyszła. Skierowałam na transfuzję.) Ciekawostką są ciężarne, z którymi tutaj nikt nie obchodzi się jak z jajkiem jak u nas. Zresztą w Kamerunie najwyraźniej być kobietą oznacza być w ciąży; ulica wygląda jakby połowa kobiet była ciężarna. Często kobieta bardzo późno odkrywa, że jest w ciąży. Jeśli zdecyduje się na badania prenatalne to wyglądają one następująco- kilka pytań o krwawienia i obrzęki, mierzenie wysokości dna macicy centymetrem, przy czym liczba centymetrów w przybliżeniu odpowiada tygodniom ciąży, ponieważ kobieta zwykle nie zna daty swojej ostatniej miesiączki. Mierzenie obwodu brzucha na wysokości pępka (ok.100cm oznacza, że termin blisko). Słuchanie serca płodu. Cukier i albuminy w moczu (dzięki przysłanym z Niemiec paskom). Zaleca się badania na kiłę, HIV, Hb. Wspomina o USG, którego nikt nie robi. G 10 P 9 A 1 D 4 V 5 w wywiadzie nikogo szczególnie nie dziwi. Rekordzistka rodziła 16 razy!

Któregoś ranka, na początku mojej pracy w Garoua, przyszła młoda kobieta. Owinięta chustą od czubka głowy po pięty. Weszła kuśtykając. Odsłoniła chustę. Na twarzy miała dwie głębokie rany cięte. Później pokazała ich jeszcze więcej. Twarz cała spuchnięta, wielki guz na głowie, ząb wybity. Mąż się zezłościł. Pobił ją poprzedniego dnia, ale do lekarza pozwolił przyjść dopiero wtedy. Przy tym nie dał jej ani grosza na leczenie. Trochę późno było na szycie, ale nie wiem, co innego miałam zrobić. Chciałam, żeby zrobiła zdjęcie rtg czaszki, ale dziewczyna nie miała żadnych pieniędzy, a u nas nie ma rentgena. Zaproponowałam, żeby poszła na policję, ale Hadijatou mi wytłumaczyła, że po pierwsze, żeby coś zgłosić na policję to też trzeba mieć pieniądze (!), po drugie, że mąż mógłby jej później nie przyjąć z powrotem i co miałaby ze sobą zrobić. Więc stanęło na szyciu, kloksacylinie, szczepieniu p/ tężcowi i obserwacji. Niestety niemało takich kobiet przychodzi i żadna z nich nie zgłasza się na policję.

Najgorzej jest powiedzieć komuś, że jest sero pozytywny. Wielu ludzi robi takie badania przez zawarciem związku małżeńskiego. Zleca się je każdej ciężarnej. Więc często w takim właśnie momencie wynik wychodzi pozytywnie. Czasami ludzie po prostu reagują zaciśnięciem ust, chwilą milczenia i pytają, co mają robić dalej. Wtedy można ich skierować na darmowe badania CD4, wytłumaczyć, poradzić. Ale niektórzy reagują zaprzeczeniem, mówią, że to niemożliwe. Obrażają się, biorą wynik, wychodzą i nie wracają.
Leczenie i okresowe badania dla osób z HIV są darmowe. Podobnie jest z gruźlicą. Ci chorzy mają zakładane akta i są prowadzeni według kameruńskich protokołów. Nie znam dokładnych danych, ale podobno około 25% populacji jest nosicielami.

W naszym laboratorium pracują trzy osoby i wszystko liczą sami- nie ma nawet automatu do morfologii. Najczęstsze badania to gruba kropla, morfologia, którą ze względów finansowych mogę rozbić na samą hemoglobinę lub WBC+diff., OB., jonogram, glukoza, mikroskopowe badanie kału, rzadziej moczu, wymaz z pochwy czy cewki moczowej, TPHA, VDRL, HIV, nawet chlamydia. Mogę zlecić HbsAg, ale już na WZW C nic nie ma. Robią tez cholesterol, aminotransferazy, bilirubinę, CRP, kreatyninę i kwas moczowy, TSH itp. tyle, że nikogo na to nie stać.

Na początku pobytu w Kamerunie, kiedy przyuczałam się u boku dr Tagne, bardzo zdziwiło mnie, iż za lek pierwszego rzutu w zapaleniach płuc i oskrzeli u dzieci i dorosłych jest uważany kotrimoksazol. Kotrimoksazol ma tu te zalety, że jest bardzo tani oraz że wszyscy są do niego przyzwyczajeni. Ja nie jestem i boję się alergii. Staram się forsować Augmentin i cefalosporyny, a jak się nie da, bo są po prostu drogie, przepisuję tanią erytromycynę. Podobnie jest z metamizolem- niby wszędzie piszą, że nie polecany, a tutaj żaden ośrodek zdrowia nie mógłby bez niego funkcjonować. Paracetamol cieszy się dużo mniejszym poważaniem, ale ponieważ jest dostępny, opieram się naciskom i nie przepisuję aspiryny ani metamizolu dzieciom. Szczerze jednak przyznaję, że metamizol przepisuję do kroplówek. Nasz ośrodek zdrowia ma 20 łóżek (które potrafią się cudownie rozmnożyć i do 30 w razie potrzeby- rodzina przynosi plecionkę lub zwykły materiał, kroplówkę zawiesza się na oknie i jest) chociaż nie hospitalizujemy. Służą one chorym, którym przepisano kroplówkę. Kroplówkę dostają ciężko odwodnieni oraz ci, którzy zostali zakwalifikowani jako ciężka malaria. Standardem jest 4-godzinna kroplówka z chininą, metamizolem i witaminą B (Co do tej ostatniej nikt nie jest pewien, czy cokolwiek pomaga w malarii, ale tak się utarło. Przy czym, kiedy w aptece zabraknie witaminy B zastępują ja witaminą C.)
Charakterystyczne jest, że kiedy nie wiadomo, o co chodzi, przepisuje się prednizolon na 6 dni. Najczęściej kobietom w okresie okołomenopauzalnym, które skarżą się na ból głowy albo szyi i żadnej konkretnej choroby nie umiemy zdiagnozować. Są też „przypadki tajemnicze”. Takich boję się najbardziej. Kiedy wywiad, obraz kliniczny nie pasują do niczego, co znam, w badaniach dodatkowych nic nie wychodzi, a człowiek się skarży. Na przykład przyszła kobieta, lat 22, 2 miesiące po porodzie i mówi, że od porodu bolą ją obie stopy kiedy chodzi, kiedy dłużej odpocznie przestają. Przed porodem też bolały, ale mniej. Porusza się tak, że widać, że nie udaje. Tętno, czucie, siła, odruchy, skóra, morfologia- wszystko w normie, ale stopy zimne, a kobieta bardzo chuda. Dopplera zrobić nie można, bo nie ma jak. Pentoksyfilina niedostępna. No i co takiej, prednizolon?

Bardzo zagadkowe jest dla mnie zamiłowanie tutejszych lekarzy do zlecania badania poziomu antystreptolizyn każdemu, kogo bolą stawy, choćby miał lat 70. Kiedy wynik jest powyżej normy, leczy się gorączkę reumatyczną benzylopenicyliną benzatynową. Na razie widziałam jeden przypadek gorączki reumatycznej, który spełniał kryteria. Ciekawy jest też odczyn Widala w badaniu duru brzusznego. Wszędzie piszą, że się go zaniechało, ponieważ jest zbyt zawodny i niespecyficzny. Doktor Tagne również uczył mnie niewiary w niego i radził, żebym leczyła, kiedy widzę objawy kliniczne (posiewy, hodowle odpadają, bo nawet jeśli gdzieś robią to nikt nie ma na to pieniędzy). Tutaj robią Widala prawie każdemu, kogo boli brzuch i leczy, choćby pacjent zupełnie nie wyglądał na chorego na dur brzuszny.

Zabiegi chirurgiczne są, oczywiście, również płatne. Operacja jest w stanie zrujnować całą rodzinę, jeśli ta zdecyduje się na jej przeprowadzenie. Było to powodem zgonu pewnej pacjentki. Przyszła z silnym bólem brzucha, wymiotami, obroną mięśniową, perystaltyki nie słyszałam, więc choć nie było typowych objawów otrzewnowych chciałam ją wysłać do szpitala. Miała też wielką bliznę po cięciu cesarskim, więc myślałam, że może zadzierzgnięcie? Mąż kobiety powiedział, że nie ma pieniędzy i zachowywał się, jakby do mnie miał pretensje, że żona zachorowała. Ponieważ był mój pierwszy taki przypadek i taką „rujnującą” diagnozę wolałam potwierdzić, poprosiłam doktora Alimę o radę. Stwierdził, że w Hopital Provincial za darmo jej nie zoperują. Wysłał na USG. Wrócili z tym USG dopiero następnego dnia. Wyszła niedrożność. Poszli szukać pieniędzy na operację u krewnych. Zanim znaleźli, kobieta zmarła.

Zdarza się, że podpowiadają mi rzeczy mocno sprzeczne z tym, czego nas uczyli na wrocławskiej AM. Ostatnio panią z atakiem duszności i świstami poradzono mi leczyć aminofiliną w tabletkach (powód był jak zwykle finansowy- wziewny salbutamol i sterydy są drogie, ponieważ samo urządzenie do wdychania jest importowane i drogie.). Czasami ciężko mi się zdecydować, czy mam robić tak, jak się uczyłam, choć praktyki mi brak (i co robić kiedy nie mam możliwości zrobienia takich badań, jakie powinnam) czy po prostu posłuchać tych, którzy pracują tu od lat, a tym samym mają dużo więcej doświadczenia i to doświadczenia w medycynie tropikalnej?

Eunika

Instrukcja fotografowania hipopotama „Arfica” w Garoua.



1. Uśmiechnij się! Znowu będziesz miał okazję dać trochę pieniędzy swoim czarnym braciom. Jak i wszędzie indziej w Garoua, ale hipopotam to jedna z niewielu prawdziwych „atrakcji turystycznych” w rejonie. Wiadomo, że jeśli jesteś biały, czyli bezgranicznie i niewyczerpanie bogaty i przyjechałeś do tego miasta, prawdopodobnie będziesz chciał sobie zrobić z nim zdjęcie, za co oczywiście z radością gotowy będziesz zapłacić (zresztą nie masz wyboru).


2. Wybierz odpowiednią porę roku. Sierpień, wrzesień i październik są najmniej korzystne, bo to pora deszczowa, kiedy wzbiera woda w rzece. Hipopotamy wtedy nie wychodzą na brzeg. Można wprawdzie popłynąć canoe na wyspę, gdzie przewodnik może je wywabić z wody, ale za wiosłowanie każe sobie słono zapłacić.


3. Późnym popołudniem, około 17.00, udaj się na most nad rzeką Benoue. Czyli po prostu „most”, jest tylko jeden w mieście. Nie używaj samochodu. Jeśli przyjedziesz samochodem, ceny za wszystko poważnie wzrosną. Przyjdź piechotą lub użyj „moto-taxi”, czyli taksówki – motorka.


4. Biały kolor twojej skóry wywoła natychmiast duże poruszenie i po chwili podbiegnie do Ciebie człowiek, który przedstawi się jako przewodnik. Być może nawet będzie mówić po angielsku. Pokaże Ci swoje zdjęcia z hipopotamem (jeśli mieszkasz w hotelu, mogłeś widzieć je wcześniej na recepcji) i zaoferuje swoje usługi, czyli wywabienie go na brzeg, żebyś mógł mu zrobić zdjęcie. Jeśli zależy Ci na czasie i chcesz koniecznie zrobić zdjęcie tego dnia, rozpocznij z nim rozmowę o cenie. Ostateczna kwota powinna wynosić mniej więcej połowę jego pierwszej propozycji. Jeśli możesz, przyjdź z jakimś zaprzyjaźnionym mieszkańcem Garoua, wtedy masz szansę obniżyć cenę i zakończyć negocjacje na kwocie około 5000 franków.


5. Jeśli masz dużo czasu, spróbuj przyjść innego dnia, gdy hipopotam sam wyjdzie na brzeg w pobliżu mostu. Oczywiście nawet wtedy nie unikniesz płacenia za zdjęcie. Przewodnik znajdzie się zawsze!/Przewodnik znajdzie Cię zawsze! Jego rolą może być na przykład karmienie go kukurydzą albo innymi ziarnami, oczywiście wytłumaczy Ci, że to niezwykle kosztowne i za zrobienie zdjęcia po prostu zapłacić musisz. Płaci się „od osoby”. Dwie osoby fotografujące się z hipopotamem to podwójna cena. Co oczywiście Cię cieszy, bo zawsze chętnie dzielisz się pieniędzmi ze swoimi czarnymi przyjaciółmi. Hipopotam, który najczęściej wychodzi na brzeg to znana w całym Kamerunie „Africa”, 17-letnia samica, która obecnie opiekuje się trójką dzieci.


6. Posiedź chwilę nad rzeką i poobserwuj leniwe hipopotamy przy zachodzącym słońcu. Brzeg Benue to bardzo piękne miejsce, można się znakomicie zrelaksować w przyjemnym cieple wieczoru. Nie zapominaj, że wszyscy siedzący na brzegu są twoimi wielkimi przyjaciółmi i panuje bardzo miła atmosfera. Całkiem bezinteresowna.
T.D.

wtorek, 7 października 2008

Szkoły

Właśnie mija 5 października, czyli światowy dzień nauczyciela. Ponieważ tu, w Kamerunie, jestem właśnie nazywany „Señor Profesor” i zdecydowanie zaliczam się do tej grupy zawodowej, tym razem napiszę o szkołach, w których uczę. Nazywają się tu „college”, co odpowiadałoby mniej więcej połączonemu polskiemu gimnazjum i liceum. Nauka w „college” trwa 7 lat, po jego skończeniu można iść na uniwersytet. Normalnym wiekiem skończenia „college” jest 17 lat, w praktyce rozrzut wieku jest ogromny. W jednej z klas uczę zarówno 14- jak i 20-latków.
Liczebność klas też jest bardzo różna. W jednej mam 20 osób, w innej 40, w kolejnej ponad 60… Ponoć w publicznych szkołach dochodzi do setki. O ile 20 to jeszcze liczba do ogarnięcia, przy 40 a tym bardziej 60 nauka języka staje się trochę fikcyjna i zbliża się do formy wykładu.

Już pierwsza wizyta w szkole pozwala się zorientować, że jej organizacja jest zupełnie inna niż w Polsce. Przede wszystkim rzuca się w oczy wygląd uczniów – wszyscy chodzą w mundurkach, co zresztą wygląda bardzo ładnie i ma dużo zalet. Bo mundurki to nie żadne pokutne kamizelki tylko całkiem eleganckie ubrania, których na pewno nie można się wstydzić. W jednej ze szkół (prawdopodobnie najbardziej „prestiżowej”, czyli w katolickim „College Sainte Therese”) uczniowie mają trzy różne stroje. Jeden do ubierania na co dzień, drugi na szkolne uroczystości a trzeci na lekcje wf-u. Każda ze szkół ma inny kolor strojów, dlatego rano jadąc przez miasto łatwo rozpoznać gromady uczniów idących na lekcje. Im bliżej szkoły, tym większe zagęszczenie danego koloru. Koło „College Moderne” dominuje błękitny (ale to jeszcze mało powiedziane – cała ulica jest niebieska!), w rejonie „College Sante Therese” jasny beż miesza się z ciemnoszarymi mundurkami uczniów ze szkoły po drugiej stronie ulicy, „College Bilingue” itd.
Będąc na terenie szkoły wciąż nie mogę się uwolnić od wrażenia piknikowo-wakacyjnej atmosfery, bo te wszystkie budynki w połączeniu z mocno świecącym słońcem ciągle mi przypominają jakiś nadmorski ośrodek wypoczynkowy. Poza morzem, bo tego akurat brak. Szkoły zajmują bardzo duży teren i zazwyczaj są zorganizowane wokół ogromnego dziedzińca, na środku którego stoi maszt z flagą Kamerunu. Nie ma żadnej sztucznej nawierzchni, chodzi się po piaszczystej, ubitej ziemi. Wokół tego dziedzińca poustawiane są budynki z klasami, czasem zwarte, np. na planie podkowy, a czasem luźno i nieregularnie, co już naprawdę do złudzenia przypomina domki kempingowe. Będąc w sali lekcyjnej nie jest się tak naprawdę odgrodzonym od tego, co się dzieje na zewnątrz, bo nie ma szyb w oknach, a często zamiast okien jest po prostu kawałek ażurowej ściany, drzwi też są zawsze otwarte. Nie sprzyja to skupieniu, bo dokładnie słychać każdą rozmowę albo hałas z zewnątrz, ale zapewnia nieco przewiewu. Często zdarza się, że pod koniec mojej lekcji pod oknami zbiera się duża grupa uczniów zainteresowanych obecnością białego, który jeszcze w dodatku coś mówi po hiszpańsku, więc jest absolutnym kuriozum. Sądząc po ich wzroku wydaje się, że już nic dziwniejszego nie mogłoby się zdarzyć. Stoją więc z otwartymi ustami na zewnątrz, ale tak naprawdę wszystko widzą, wszystko słyszą i prawie uczestniczą w lekcji.

Wszystkie lekcje trwają 55 minut i następują natychmiast jedna po drugiej, w ciągu dnia są tylko dwie przerwy. Nauka zaczyna się o 7.30 i kończy o 14.30. Każda klasa ma swoją salę, więc to nauczyciele a nie uczniowie zmieniają miejsce. Mało kto ma własną książkę, w przypadku hiszpańskiego w jednej ze szkół na początku września triumfalnie mi obwieszczono, że są książki dla uczniów w bibliotece. Okazało się, że oznacza to liczbę 5 sztuk na 40 osób, więc i tak nie bardzo można na nich polegać. Ja często robię kserokopie, ale nie wdziałem, żeby jakikolwiek inny nauczyciel tak robił; podstawą wiedzy jest to, co zostanie zapisane na tablicy i w zeszycie. Bardzo duża liczbą osób w klasie i brak materiałów niestety wpływa na dość niski poziom, chociaż większość nauczycieli hiszpańskiego, z którymi rozmawiałem, zna język bardzo dobrze. Cały system wyraźnie nastawiony jest na przygotowanie do pisemnych egzaminów, z mówieniem są ogromne problemy nawet w klasach maturalnych, czyli po 5 latach nauki języka 4 x 55 minut w tygodniu.

Każda szkoła ma swoją, zawsze bardzo wzniosłą, dewizę, np.: „Dyscyplina, praca, punktualność!”, „Tak dla dyscypliny! Nie - papierosom i narkotykom!” itp., takie hasła są wymalowane wielkimi literami nad bramami wejściowymi. „Dyscyplina” to ogólnie jedno z częściej używanych słów w szkołach. Istnieją jednak jej przejawy zgoła dziwne. Na przykład podczas sprawdzianów wyraźnie kluczowym przyborem jest dla uczniów linijka, bo dzięki niej mogą dokładnie zrobić ramkę wokół swojego imienia i nazwiska, podkreślić pytania i zrobić na kartkach ozdobne marginesy. To wszystko traktowane jest z najwyższym nabożeństwem i wydaje się równie ważne jak treść odpowiedzi. Widziałem też ucznia, który z podwiniętymi nogawkami klęczał w gabinecie dyrekcji. Nie wiem jak długo to trwało, ale klęczał za karę – przeszkadzał na lekcji.

Jestem tu jeszcze za krótko, żeby wyrobić sobie opinię o całości systemu. Czuję, że atmosfera w szkołach, mimo wielu „archaicznych” elementów jest tak naprawdę dobra i czuję tu ogólną życzliwość. Pewnie do czasu naszego wyjazdu będę miał znacznie pełniejszy ogląd. (Co do sensowności noszenia tu mundurków jestem całkowicie przekonany!)

T.D.

piątek, 3 października 2008

Koniec Ramadanu i wizyta u Lamido.

Kilka dni temu mieszkańcy Garoua, z których znaczna większość to muzułmanie, obchodzili święto zakończenia Ramadanu. To jedno z ważniejszych świąt w roku i obchodzone jest bardzo hucznie. Powód do radości jest zresztą bardzo konkretny – w tym dniu kończy się obowiązujący podczas Ramadanu post, podczas którego muzułmanie zobowiązani są do powstrzymywania się od jedzenia między wschodem a zachodem słońca. Przygotowania do święta trwały od dłuższego czasu, w mieście porozwieszane były plakaty z programem okolicznościowych imprez, w dzień przed świętem na targu trudno było przejść z powodu tłoku a ceny znacznie wzrosły. Święto, które jest dniem wolnym od pracy, było głównym tematem rozmów i wszyscy na nie czekali, ale, w co początkowo zupełnie nie mogłem uwierzyć, do ostatniego momentu nie było wiadomo, kiedy właściwie się odbędzie. Podczas weekendu rozniosła się wieść, że najprawdopodobniej we wtorek. W poniedziałek rano usłyszałem to samo: święto chyba będzie jutro, ale wciąż nie wiadomo! Sądziłem, że po prostu ludzie nie są dobrze poinformowani, bo przecież MUSI być z wyprzedzeniem wiadomo, który dzień w tygodniu będzie wolny. Uznałem dyrekcję szkoły za kompetentne i pewne źródło i skierowałem się tam w poniedziałek około 15.00. Usłyszałem, że wolne będzie zapewne jutro, ale jeszcze nie widomo, trzeba wieczorem słuchać radia! O tym, że faktycznie dzień zakończenia Ramadanu wypadnie we wtorek, ostatecznie dowiedzieliśmy się w poniedziałek o 22.00 z sms-a wysłanego przez znajomego.
Zakończenie Ramadanu musi nastąpić podczas odpowiedniej fazy księżyca. Istnienie tablic astronomicznych niczego nie zmienia. Kalendarza nie uznają za pewne źródło – księżyc tego dnia muszą na własne oczy zobaczyć. Około 21.00 w poniedziałek zaobserwowano właściwą fazę księżyca w Ngaoundere i dopiero wtedy wiadomość została przekazana na cały kraj i lamido, lokalny szef i przywódca społeczności muzułmańskiej, mógł ogłosić święto.

Wtorek rano zaczął się od ponoć od wspólnej porannej modlitwy w meczecie, czego osobiście nie widzieliśmy, bośmy spali nic o niej nie wiedząc. Widzieliśmy natomiast, jak zmieniła się ulica. Tradycją tego dnia jest zakładanie nowych strojów, ludzie poubierani byli wyjątkowo odświętnie i elegancko. Tłum jeszcze większy niż zwykle, taksówki złapać nie sposób, bo większość kierowców tego dnia zdjęła robocze kamizelki odblaskowe i używała motocykli prywatnie. Nieliczni pracujący kierowcy mieli nadmiar klientów i żądali „zbójeckich” stawek. W wielu miejscach miasta pokazy tańców, uczestnicy poprzebierani i z twarzami pomalowanymi jakby w barwy wojenne Indian.

Dowiedzieliśmy się, że po południu główne obchody święta odbywają się przed domem (pałacem) Lamido. Lamido (l.mn. lamibe) to słowa z języka fulfulde i pierwotnie oznaczało emira. Obecnie odnosi się do tradycyjnego wodza, który łączy władzę religijną i świecką. Przysługuje mu tytuł „Jego Wysokość”. Jest przywódcą społeczność muzułmańskiej, ale do niego należy też np. rozdzielanie gruntów. Wątpię, czy kompetencje między władzą Lamido a rządem są ściśle rozgraniczone. Osoby, z którymi rozmawiałem (głównie nauczyciele z moich szkół), raczej podkreślały, że tu, w Garoua, skoro jesteśmy na terytorium Lamido, to właśnie jemu podlegamy. W dniu zakończenia Ramadanu pojechaliśmy przed jego pałac, gdzie trafiliśmy na rozśpiewany i roztańczony tłumek. Wyróżniali się w nim członkowie świty Lamido, ubrani w jednakowe, bardzo kolorowe stroje. Niemal natychmiast zostaliśmy dostrzeżeni przez jednego ze strażników, który kazał nam podejść i zapytał, czy chcemy zobaczyć ceremonię. Nie czekając na odpowiedź poprowadził nas do bramy i kazał przepuścić innemu strażnikowi. W ten sposób, nie bardzo wiedząc, co się dzieje, znaleźliśmy się za bramą pałacu Lamido wśród kłębowiska barwnych jak z bajek postaci. Część świty, chyba strażnicy, ubrana była w jednolicie czerwone szaty i wyposażeni w długie dzidy, wyraźnie symboliczne, bo cienkie i na pierwszy rzut oka łamliwe. Inni mieli stroje uszyte z różnokolorowych prostokątów, ta część przywodziła na myśl raczej kolorystykę cyrkową. Inni, w szatach w biało – zielone pasy, wyposażeni byli w długie trąby albo szable.
Wszyscy ci „funkcyjni” pilnowali porządku, natomiast właściwym sensem ceremonii było pozdrowienie i oddanie honorów Lamido przez innych ludzi, też ubranych w tradycyjne stroje. Niektórzy z nich byli wodzami okolicznych wiosek. Razem było to kilkaset osób, byli wpuszczani do chaty Lamido w grupach (za każdym razem wchodziło tylu, ilu mieściło się we wnętrzu), po minucie albo dwóch wychodzili, skłoniwszy się przedtem przed Lamido. Wszyscy boso. Nam, ponieważ najwyraźniej zostaliśmy zaliczeni do innej kategorii, kazano zostać w butach. Weszliśmy w trójkę jako oddzielna grupa. Wprowadzający nas strażnik, dobrze mówiący po angielsku zapytał, czy mamy jakieś szczególne prośby do Lamido, a następnie przedstawił nas po francusku. Lamido, starszy pan, ubrany był w tradycyjną szatę i muzułmański czepek, miał niewyrażalnie wręcz przyjacielską twarz i siedział na ozdobnym, drewnianym fotelu, nad którym wisiało zdjęcie prezydenta Kamerunu i flaga państwowa. Zapytał, czym każde z nas się zajmuje w Garoua, wyraził zadowolenie z naszych odwiedzin i na tym audiencja została zakończona. Zostaliśmy wyprowadzeni z pałacu przy dźwięku trąb i bębnów, grajkowie towarzyszyli nam jeszcze przez dłuższy czas i po chwili okazało się, że za nami sformował się orszak. Znaleźć się nagle na czele orszaku, wśród dźwięków trąb i piszczałek należnych tradycyjnym wodzom kameruńskich wiosek to doprawdy sytuacja nieco krępująca. Jedynym sensownym zakończeniem sytuacji wydawało mi się triumfalne wejście do zaparkowanego niedaleko samochodu, ale po chwili grajkowie przestali grać a ludzie tworzący orszak z powrotem zajęli się tańczeniem.

Następnego dnia poszliśmy na wyścigi konne, zorganizowane pod honorowym patronatem naszego nowego przyjaciela – Jego Wysokości Lamido. O tym niedługo!


T.D.

czwartek, 25 września 2008

Północ


„Klimat tropikalny typu sudańskiego” nie jest tym, co człowiek północy dobrze znosi. Pierwsze wrażenie po przyjechaniu do Garoua jest proste: Jest gorąco! Nasze ubrania są mokre od potu po minucie od wyjścia z autobusu, w którym wszystkie okna zostały otworzone na samym początku podróży, dzięki czemu był przewiew. W pośpiechu smarujemy się kremem do opalania z filtrem 50+. Szukamy kapeluszy, które sprawiają, że wyglądamy jak przykłady turysty idealnego. Zewsząd słychać: „Nasara!” („biały” w dominującym tu języku fulfulde) , ale nie jest to ani trochę natarczywe- albo nie kierują swoich słów do nas, a tylko między sobą najwyraźniej dzielą się uwagami o naszym przyjeździe, albo nas pozdrawiają. Zauważyliśmy, że sami, szczególnie wśród znajomych, zwykle nie pamiętamy o tym, że jesteśmy biali i bardzo rzucamy się w oczy. W szpitalu przypominają mi o tym dzieci wpatrujące się we mnie szeroko otwartymi oczkami.
Jest tu bardziej gorąco, wilgotno, jasno. Jest też bardziej biednie. Ale i spokojniej. Idąc ulicą czujemy, że nas obserwują, że przyciągamy uwagę, ale nie ma w tym natarczywości, z jaką spotykaliśmy się w Yaounde, gdzie handlarze biegali za nami przez cały targ wciskając nam w twarz jednego trampka za cenę dziesięciu par.
Ludzie siedzą w ukryci w cieniu i, dokładnie tak samo, jak Kapuściński pisał w „Hebanie”, czekają nie wiadomo na co, plotkują, przypatrują się przechodniom, przysypiają; mamy wrażenie, że bardziej chodzi im o to, żeby w półuśpieniu przetrwać dzień i upał niż żeby cokolwiek osiągnąć, zrobić, załatwić… Widok całej rodziny, pięciu, siedmiu osób siedzących przy misce orzeszków ziemnych na sprzedaż nie jest niczym wyjątkowym.
Niestety więcej tu komarów i przeróżnych innych niezidentyfikowanych obiektów latających, których się boję. Na widok komara zastanawiam się : malaria? Filarioza? Mimo gorąca sandałów na spacery nie wkładamy, bo w pisku są robale, które wwiercają się przez skórę i sobie pod niż wędrują- synek znajomego miał taką. Nie wiemy, jak dokładnie wyglądają muchy, które składają jaja w suszącej się bieliźnie i których larwy przechodzą później przez skórę i tam się rozwijają, więc na wszelki wypadek prasować bardzo dokładnie będziemy wszystko łącznie z bielizną. A na samą myśl o prasowaniu tutaj robi się niedobrze- i bez żelazka jest o wiele za gorąco.
Koegzystują tu muzułmanie, wszelkie wyznania chrześcijan i animiści. Na północy przeważają muzułmanie. Nie wiem, czy uprawnia ich to do conocnego budzenia nas o 3 rano swoimi śpiewami z meczetów (niestety nadawanymi przez świetnie działające głośniki!!!). Trzecia to godzina na czas Ramadanu, zwykle zaczynają o 5 i tak co 15 minut aż do 6 rano. Człowiek ma już nadzieję spokojnie zasnąć, a tu okazuje się, że minął kwadrans i znów pobudka. Pierwszej nocy myślałam, że to pożar lub coś w tym stylu i zerwałam się przestraszona, teraz korki do uszu oddają nam nieocenione zasługi.
Europejskich strojów prawie tu nie widać; w Yaounde było ich niemało. Kobiety noszą swoje malownicze kolorowe suknie, mężczyźni jasne szaty do kolan lub do kostek ze spodniami, wszystko pięknie haftowane. Istne bogactwo barw, wzorów i kroju (ponieważ ubrania „lepsze”, odświętne szyją krawcowe i kroje nie są ani trochę szablonowe). Tkaninę kupuje się na targu na jardy, zwykle jest ich z góry określona ilość. Z tego kobieta szyje bluzkę, która bywa często jedyną „uszytą” częścią stroju; codzienna spódnica jest po prostu kawałkiem materiału owiniętym wokół nóg i przewiązanym w pasie, do tego chustka na głowę i chusta, którą również przewiązuje się w pasie lub jeszcze częściej przytracza się nią niemowlę do pleców. Często z tego samego materiału mężczyźnie szyje się bluzkę, dzieciom ubranka i cała rodzina jest ubrana tak samo. Materiały są przeróżne; zwykle jest to fantazyjnie barwione płótno lub cienka, bogato haftowana tkanina. Jaskrawych kolorów kameruńskie kobiety nie unikają ani trochę, gamę barw łatwo porównać z tym, co jako dziecko oglądałam w kalejdoskopie. Odnośnie wzornictwa też nie widać wielkich uprzedzeń- niektóre są naprawdę bardzo ładne, ale nierzadko też widać na sukience na przykład kurę albo ananasa w wiadrze, albo kopertę z wysypującymi się z niej serduszkami (co zaliczamy do wpływów europejskich), albo otwieracze do butelek, klucze… Bogactwo wzorów jest w wielkie, a jedyne, które się powtarzają często na ulicy są wzorami propagandowymi- na kolorowym tle czarno-białe głowy prezydenta (rządzi tyle, ile ja żyję, w 2004 roku zmienił konstytucję, która pozwalała prezydentowi na dwie siedmioletnie kadencje, by móc kontynuować sprawowanie urzędu argumentując, że to niedemokratyczne ograniczać wybór narodu;). Przy okazji tej zmiany zapewnił sobie immunitet, który po ustąpieniu z urzędu będzie go chronił przed odpowiadaniem za nielegalne czyny popełnione w czasie sprawowania urzędu. W szkołach, szpitalach, na dworcach kolejowych, wszędzie tam, gdzie u nas wisi godło lub krzyż, wiszą jego portrety. Kolega z pracy powiedział mi półżartem, że oni są przyzwyczajeni do plemion i królów, do dziedziczenia dożywotniej władzy; demokracja i prezydent wyglądają dobrze na papierze. Faktycznie obecny prezydent jest drugim od uzyskania przez Kamerun niepodległości w 1960 roku.), materiał na dzień kobiety (przedstawione kobiety wykonujące różne zawody, palmy, napisy „dzień kobiet”, wypisane nazwy prowincji Kamerunu), na dzień nauczyciela (pan w garniturze i okularach, tablica, kreda, książki, a wokół nich napis: ”dzień nauczyciela”), na dzień nauki itp…Podobno nie dostają ich wcale za darmo, jak podejrzewałam, ale kupują płacąc cenę jak za normalny materiał.

Napotykam tu problemy medyczne zupełnie niespodziewane. Trwa właśnie Ramadan podczas którego liczni tu muzułmanie nie jedzą ani nie piją przed zachodem słońca. Jest to równoznaczne z tym, że lekarstw też nie biorą, kroplówek odmawiają, bo to też dostarczanie płynów do organizmu, do tego są głodni, osłabieni z tego powodu, nie chce się iść do lekarza w takim skwarze…A sezon malaryczny w pełni. Podobno śmiertelność bardzo tu wzrasta podczas Ramadanu. Tutejszy doktor bardzo się denerwuje, ponieważ wszyscy cukrzycy się rozregulowują.
Drugi problem to po prostu bieda. W kraju bez ubezpieczenia, gdzie za każdą strzykawkę i tabletkę (leki sprzedaje się na tabletki) trzeba sobie samemu zapłacić, a źródłem utrzymania całej rodziny bywa pole z kassawa, nikt pochopnie nie naraża się na wydatki. Z drugiej strony nie widziałam jeszcze w ciągu tych dwóch miesięcy, żeby nasz misyjny szpital nie pomógł osobie, która potrzebowała, a nie miała środków na leczenie. Zawsze jakieś wyjście się znalazło, jest specjalny fundusz na ten cel, są darmowe leki z Niemiec. Ciężko mi zrozumieć, dlaczego przychodzą tak późno…W ciągu ostatnich trzech dni zmarło tu dwoje dzieci. Na malarię. Nie leczoną a trwającą od tygodnia. Jedno matka przyniosła już w agonii, drugie miało 41 stopni, obrzęk płuc, drgawki i mimo wszelkich usiłowań nic już nie dało się zrobić. Matka szybko zapakowała zmarłe dziecko na plecy, zawiązała chustę (nie ma tu wózków, kobiety noszą dzieci w chustach na plecach.) i szybko poszła łapać moto-taxi (jedyny środek komunikacji miejskiej) mówiąc, że trupa nikt nie chce przewieźć z powodu przesądów, a jeśli nawet ktoś się zgodzi to za bardzo dużą opłatą. Jej na to nie stać, więc musi się śpieszyć, żeby kierowca się nie zorientował, że dziecko nie żyje. Z opowieści tych ludzi wynika, że są tu ze śmiercią obyci; rodziny są duże, mają bardzo dużo dzieci i codziennie słyszę historie „było nas ośmioro, została piątka”.
Kolejny problem to tutejsze wierzenia. Wielu chorych nie idzie do lekarza, a do czarownika, szczególnie tu na północy. Czarownikowi się płaci i to podobno więcej niż w przychodni, i wtedy czarownik leczy. Taki pacjent po „leczeniu” bywa w różnym stanie, domyślam się, że byłby w lepszym gdyby od razu przyszedł do szpitala. I ciężko dziwić się, że złość i bezsilność ogarnia tutejszy personel na widok takiego „leczonego” raka piersi czy gruźlicy na przykład…Dla nas niezrozumiałe i wręcz śmieszne jest tak poważne podejście do czarowników, ale ludzie tutaj są tym naprawdę związani. Kiedy czarownik przepowie wybierającemu się w drogę, że stanie mu się coś złego, podróż najpewniej zostanie odwołana. Doktor Tagne, który długo pracował w Garoua i jest tu powszechnie znaną osobą, opowiadał nam, że pewnego razu, kiedy planował podróż, przyszły do niego niezależnie trzy osoby z jego rodziny, którym trzej różni czarownicy powiedzieli, że jeśli pojedzie to zginie. Oczywiście tłumaczył, że jest chrześcijaninem i jako taki nie polega na zdaniu czarowników i pojechał i wrócił szczęśliwie, ale jego rodzina zrobiła wszystko, co mogła, żeby odwieść go od tej podróży.
Eunika

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Podróż do Garoua



W zeszłym tygodniu pojechaliśmy na kilka dni do Garoua, na północ Kamerunu. Celem wyjazdu było przede wszystkim zorientowanie się, jakie tam są możliwości znalezienia dla mnie zajęcia. Był to jednak również nasz pierwszy wyjazd poza stolicę i dzięki niemu poznaliśmy Kamerun dużo lepiej.
Żeby dostać się do Garoua trzeba przejechać prawie przez cały kraj. ¾ trasy jedzie się pociągiem (krajowa sieć kolejowa składa się z jednej linii), ostatni, około 300 kilometrowy odcinek trzeba pokonać busem. Pierwsze, i to niemałe zaskoczenie spotkało nas jeszcze przed wyjazdem. Mimo, że od tygodnia mieliśmy zarezerwowane bilety, w dniu wyjazdu zaczęły piętrzyć się problemy. Mieliśmy jechać w cztery osoby, poza mną i Euniką podróżowała z nami Theresia (Niemka, pielęgniarka, mniej więcej w naszym wieku) i dr Tagne, główny lekarz w szpitalu, gdzie pracuje Eunika. Bilety załatwiał nam oddelegowany do tego Marcus, pielęgniarz. Gdy rano w dniu wyjazdu pojechaliśmy z Marcusem i Theresią na stację, po odbiór biletów (uprzednio zarezerwowanych!), okazało się, że nie jest to wcale proste zadanie. Pierwszy kontakt z koleją wyglądał w ten sposób, że Marcus, po odstaniu w kolejce 40 minut podszedł do okienka (wyraźnie wyróżnionego i „prestiżowego”, bo to była kasa dla podróżujących w pierwszej klasie) i powiedział, że chce odebrać bilety. Spowodowało to natychmiast agresywne wydarcie się kasjerki. Jeszcze raz coś próbował powiedzieć, ale kobieta wciąż krzyczała, ponoć był jakiś problem z rezerwacją. Marcus po chwili musiał się wycofać. Od tego momentu (około 12.00) rozpoczęła się seria telefonów, chodzenia do dyrektora stacji, błąkania się po różnych sekretariatach, próby załatwiania „po znajomości” przez kolegę doktora, który znał kogoś na kolei, pisania różnych „listów polecających” i znowu chodzenia po sekretariatach, a co jakiś czas także z powrotem do kasy. Pociąg odjeżdżał o 18.10. O 16.30, czyli po czterech i pół godzinach od przyjścia na stację, dowiedzieliśmy się, że jeśli zapłacimy 5000 f łapówki (ok. 7,5E), być może coś się uda załatwić. Szczęśliwie właśnie tyle razem z Theresią mieliśmy w portfelach. O 16.45 zostawiliśmy na stacji Markusa, któremu właśnie wydano dwa (!) bilety, sami pojechaliśmy się spakować. O tym, że ostatecznie udało się odebrać wszystkie cztery bilety, dowiedzieliśmy się mniej więcej pół godziny przed odjazdem pociągu. Do samego końca było zatem nerwowo, sam moment wejścia do pociągu też odbywał się w dużym tłoku, wśród licznych kontroli biletowych i paszportowych. Pełno policji i żandarmerii, ciągle ostrzegano nas też przed kieszonkowcami, których kolor naszej skóry niewątpliwie przyciągał.
Sama nocna podróż pociągiem była już jednak bardzo wygodna, mieliśmy miejsca do leżenia i po prostu spaliśmy.
Stacje kolejowe jak na tak długą trasę nie są liczne, a każda z nich wykorzystywana jest jako punkt handlowy. Miejscowi przynoszą na daną stację w godzinie przyjazdu pociągu duże ilości różnych owoców i sprzedają je podróżnym. Proceder ten jest bardzo hałaśliwy i trochę przeszkadza w spaniu. Wydaje się ogólnie przyjętym zwyczajem kupowanie wielkich toreb owoców podczas podróży z południa na północ (na północy panuje inny klimat i tym samym rosną tam inne owoce, a np. banany czy mango sprowadzane są z południa, a przez to droższe.. Popularne również jest, o czym niestety nie dowiedzieliśmy się na czas, kupowanie w drodze czarnego miodu. Ten kupowany w mieście jest podobno rozrobiony z wodą.
Podróż pociągiem odbyliśmy niestety w osobnych wagonach - Tomek z doktorem, a ja z Theresią, ponieważ czteroosobowe przedziały były albo damskie, albo męskie. My podróżowałyśmy w towarzystwie bardzo bogatej muzułmanki i dwóch jej córeczek. Mimo że muzułmanka była bardzo miła i dobrze wychowana, dzielenie z niż przedziału przestało być przyjemnością w momencie, kiedy zaczęła swoją wieczorną toaletę - flaszeczek i słoiczków miała ze sobą całą torebkę, a w jednym z nich była tajemnicza, dziwnie i bardzo mocno pachnąca maść, którą natarła siebie i córeczki, a nas skutecznie przegoniła z przedziału. Kolejny jej zabieg kosmetyczny pozostaje dla mnie zagadką - rano i wieczorem nakładała sobie na paznokcie i opuszki palców jakąś ciemną glinkę, która po starciu sprawiała, że jej paznokcie i 2/3 ostatniego paliczka miały dużo ciemniejszy kolor niż reszta ciała.
Około 9:00 dojechaliśmy do Ngaundere, ponoć zadziwiająco punktualnie, kilkugodzinne opóźnienia nikogo nie dziwią. (Życiowy rekord doktora to 48 godzinna podróż trasą, która powinna zająć około 15 godzin.) Z pociągu, który kursuje tylko raz na dobę i był wypełniony niemal do ostatniego miejsca, na stację zaczął wylewać się kolorowy tłum. Była to prawdziwa rzeka ludzi, bo pociąg liczył kilkadziesiąt wagonów. Jeszcze zanim wysiedliśmy, sprzedano nam bilety na przejazd busem do Garoua, zostało więc tylko zarezerwowanie biletów kolejowych na drogę powrotną. Po raz kolejny odbywało się to „po koleżeńsku”, tym razem znajomą doktora była jakaś pracownica stacji, wydawało się, że na dość wysokim szczeblu. Mimo tego, gdy kilka dni później wracaliśmy do Yaounde, bilet doktora Tagne wystawiony był na miejsce w zupełnie innej niż nasza części pociągu i nie było to miejsce do leżenia, tak, jak rezerwował, tylko siedzące. Naprawdę trudno to wytłumaczyć inaczej niż jakimś złośliwym działaniem albo zupełnie przyjacielską chęcią ponownego wyłudzenia łapówki.
Przejazd busem, trwający około czterech godzin, dostarczył tam zarówno wrażeń estetycznych (przejazd przez piękną sawannę) jak i czysto fizycznych (kolana pod brodą i niemożliwość zmiany pozycji w przeładowanym busie).
Autobus tutaj to specyficzne ustrojstwo –nie ma przejścia miedzy siedzeniami tylko są dorobione siedzeni,a przez które przeskakuje się do tyłu i dzięki temu w jednym rzędzie mieści się pięć osób, choć producent zaplanował miejsca dla trzech. Było więc potwornie ciasno, mimo że grubi nie jesteśmy i Murzyni tez nie są. Starszy pan jadący obok mnie co chwila zasypiał i ciążył w moją stroną, a zapach jego nie był przyjemny. W rzędzie za nami, oprócz pięciorga dorosłych jechała dwójka dzieci, na oko pięcio-, sześciolatków, których tu nie traktuje się najwyraźniej jak osób i chyba nawet nie muszą kupować biletu. Dzieci te co chwilę albo głaskały mnie po włosach, albo łapały za kolczyki, co groziło rozerwanym uchem przy każdym hamowaniu. Na dachu takiego autobusu wiezie się niesamowite ilości bagażu, co powoduje czasem, że się wywracają. Można też wieźć na dachu kozę (naprawdę tak było) albo żywe powiązane za nogi kury wiszące głowami w dół, co wygląda makabrycznie i pewnie dla biednych kur jest przeżyciem makabrycznym. Na początku służby mundurowe zatrzymywały nas dosłownie co 3-4 km i kontrolowali dokumenty, nasze bardzo drobiazgowo (podobno jest to dobra możliwość zarobku dla wojskowych w czasie pokoju),tym razem, na szczęście nie zdołali znaleźć nic, do czego mogliby się przyczepić. Do tego klimat” tropikalny typu sudańskiego” dał się nam we znaki i pod koniec podróży byliśmy strasznie zmęczeni.
Z tego, co mi wiadomo, trasę Ngaudere - Garoua obsługują dwie firmy transportowe. W jednej istnieje jakiś orientacyjny rozkład odjazdów, natomiast busy drugiej odjeżdżają wtedy, gdy zbierze się odpowiednia ilość pasażerów. Czas oczekiwania na odjazd jest zupełnie nieprzewidywalny. My mieliśmy szczęście i na odjazd czekaliśmy mniej niż godzinę, ale kilka tygodni wcześniej (w innej miejscowości) koleżanka wysiedziała się sześć godzin zanim bus wyjechał na czterogodzinną trasę. Nasz sąsiad, który wybierał się w podróż i szedł na stację autobusów, spytany „O której odjeżdża twój autobus?” w ogóle nie rozumiał pytania. Jak odjedzie to odjedzie.
O pobycie w Garoua w następnym odcinku!

T.D. i Eunika