środa, 10 grudnia 2008

Wschod


W zeszłym tygodniu skorzystaliśmy z okazji i zabraliśmy się na wschód Kamerunu z małżeństwem niemieckich misjonarzy ich terenowym samochodem. Wschód to najbiedniejsza i najrzadziej zaludniona część Kamerunu. Na granicy prowincji centralnej i wschodniej dobra droga urywa się gwałtownie i jedzie się po czerwonawej glinie. Kurzy się tak bardzo, że wszystkie przydrożne rośliny przybrały kolor rdzy. Architektura wschodu jest zupełnie inna niż na północy. Nie ma tu okrągłych chatek; domki są również malutkie, ale mają kształt prostopadłościanu i rdzawy kolor drogi. Budowniczy najpierw wbija w ziemię dość blisko siebie proste kije. Następnie poziomo mocuje coś, co przypomina łyko, tak, że powstaje krata z dziurami o kształcie cegły. W te wolne miejsca upychana jest glina. W większości chatek nie ma okien, a jeśli są to za okno służy po prostu kilka wolnych przestrzeni, między którymi nie ma gliny. Konstrukcja taka nie daje wrażenia trwałości. Przed domkami, tam gdzie w naszej części świata zwykle sadzi się róże, stoją groby- wykafelkowane u bogatszych i usypane z ziemi u biedniejszych. Stosunek do nich tutejsza ludność ma najwyraźniej również inny niż u nas, ponieważ zwykle albo suszy się na nich pranie, albo bawią się dzieci. Przy drodze nieopodal sadyb stoją prowizoryczne stoliki, na których gospodarz wystawia produkty na sprzedaż dla przejeżdżających. Zwykle są to wielkie kiście platanów i bananów, bataty, kasawa, czasami po prostu dzbanek wody. Na drodze nie ma dużego ruchu. Mijaliśmy głównie ciężarówki wiozące wielkie pnie majestatycznych drzew z lasów wschodu. Nasza podróż przypadła bezpośrednio na okres przed muzułmańskim świętem „fete de muton”, więc każdy autobus na dachu wiózł barany. Zauważyliśmy również absolutnie niespotykaną gdziekolwiek indziej ilość kościołów Adwentystów.

Byliśmy gośćmi wyżej wspomnianego małżeństwa z Niemiec. Mieszkają oni w Kamerunie już od 11 lat. Prowadzą tu sierociniec oraz pomagają osobom przebywającym w szpitalu dla gruźlików. W Kamerunie każda osoba hospitalizowana musi mieć swojego opiekuna, który będzie dla niej gotował, karmił i sprzątał. Jeśli ktoś nie ma rodziny, która jest gotowa to robić, nie może zostać przyjęty do szpitala. Erika pomaga takim właśnie pacjentom. Mieszkanie z nimi dzieli Steffanie, młoda nauczycielka matematyki i muzyki, która uczy misyjnej szkole podstawowej. Szkołą nie jest duża, ale bardzo przytulna. Ławki są zrobione solidnie i wygodnie. Dzieci mają podwórko i mały plac zabaw oraz ogródek, w którym uczą się samodzielnie uprawiać warzywa. Oprócz obowiązkowych tu języków francuskiego i angielskiego uczą się też kako, czyli języka używanego na wschodzie kraju. Jedno popołudnie w tygodniu przeznaczone jest na zajęcia klubowe. Do wyboru mają klub języka niemieckiego, tańca, muzyki etc.


Steffanie zawiozła nas na górę w pobliżu Batouri, o której nie mówi żaden przewodnik. Góra ta wygląda jak wbity do połowy w ziemię meteoryt; na powierzchnię wystaje czarna skała o kształcie półkuli, z której roztacza się piękny widok na okoliczne lasy. Urządziliśmy tam sobie mały piknik i oglądaliśmy zachód słońca przysłuchując się piskom małp i śpiewowi ptaków. Następnego dnia pojechaliśmy do lasu deszczowego. Często rośnie on prosto z bagna Roślinność tropików jest wybujała, rośliny pną się po sobie nawzajem, przeplatają ze sobą tworząc gęstwinę nie do przebycia bez pomocy maczety.

Spotkaliśmy w prowincjonalnym Batouri bardzo ciekawą osobię. Urs pochodzi ze Szwajcarii i zajmuje się lingwistyką. Spędzili z żoną Szwedką w Kamerunie już ponad 30 lat, z czego 25 w Batouri. Przez 20 lat tłumaczyli Nowy Testament na język wschodu czyli kako. Zadanie było o tyle trudne, że język ten do tej pory nie istniał w postaci pisanej. Urs i jego zespół opisali normy języka i opisali jego gramatykę. Praca niedawno została ukończona i zespół tłumaczy cieszy się, że w końcu plemiona mówiące kako będą mogły rozumieć Biblie a nie domyślać się jak do tej pory. Rozmowa z nimi była taką przyjemnością, że długo po niej nie mogliśmy wyjść z zachwytu.


Oprócz wielkich lasów jedyną „atrakcją turystyczną” Batouri są kopalnie złota. Wioska poszukiwaczy złota leży około 6 km za miastem. Pojechaliśmy tam motorami. Od razu otoczyła nas grupka osób i zaprowadzili nas do „szefa”. Szef siedział rozparty na krześle i usiłował sprawiać wrażenie króla wszechświata. Nie zaszczycił nas nawet spojrzeniem. Wytłumaczył nam, iż to od jego łaskawej zgody zależy czy będziemy mogli zwiedzić kopalnie. Następnie powiedział, że przydzieli nam nie jednego, a dwóch przewodników. Na końcu doszedł do punktu nie do uniknięcia, czyli że mamy mu zapłacić 10.000 FCA, ponieważ na zrobionych tu zdjęciach zarobimy w Europie miliony euro oraz poinformował, że w Europie za zrobienie zdjęcia płaci się dużo wyższe stawki. Na pytanie czy kiedykolwiek jego noga stanęła w Europie nie raczył odpowiedzieć. Jego postawa i żądana kwota były tak irytujące, że nawet nie chciało nam się z nim dyskutować i po prostu odjechaliśmy stamtąd. Po drodze mijaliśmy innych poszukiwaczy złota. Opowiedzieli nam trochę o swojej pracy i pozwolili się sfotografować. Powiedzieli, że przywożą ziemię z daleka i w specjalnie wykopanych rowach płuczą ją w kilku etapach aż uzyskają złoty piasek.


Erika pokazała nam również tamtejszy szpital. Dentysta nie jest tu tak naprawdę dentystą i jedyne, co umie zrobić to wyrywać zęby. Nie udało nam się zobaczyć sali operacyjnej, ponieważ trafiliśmy akurat na zabieg. Lekarz powiedział, że to co robią bardziej przypomina rzeźnię. Kilkadziesiąt metrów od głównego szpitala mieści się szpital dla gruźlików oraz chorych na trąd. Wielu z nich choruje na AIDS. Pacjenci trafiają tam w bardzo ciężkim stanie i mieszkają w nim po kilka miesięcy. Są trzy sale chorych, w każdej po osiem prowizorycznych łóżek. Niektórzy chorzy nie mają nawet pościeli. Całość przedstawia widok naprawdę smutny.


Z Batouri wracaliśmy już małym busikiem. Pokonanie 90km. dzielące Batouri od Bertoua zabrało nam 4 godziny. Cena biletu na tym odcinku zależy od pory roku. W porze deszczowej jest drożej, ponieważ trudniej jest przejechać. Niesamowicie męczące są liczne „zapory” na drodze. Jest to zwykle kilka beczek lub bambusowy kij grodzące przejazd, przy których czuwają żołnierze. Mogą przepuścić samochód bez problemów, mogą też zatrzymać i zacząć kontrolować. Oczywiście kiedy w oknie busa migną im białe twarze, bus prawdopodobnie zostanie zatrzymany. Kontrolują paszporty, wizę, często też książeczki szczepień. Tego ostatniego nie mają prawa robić, gdyż były już skontrolowane na lotnisku i gdyby coś było nie tak z naszymi szczepieniami po prostu nie zostalibyśmy wpuszczeni do Kamerunu. Szukają problemów, ponieważ szukają pieniędzy. Jeśli cokolwiek jest nie tak trzeba im zapłacić łapówkę. Z naszymi dokumentami wszystko jest jak najbardziej w porządku, a mimo do przy wjeździe do Abong Mbang zostaliśmy zatrzymani. Żołnierz, który wziął nasze paszporty udawał, że jest bardzo zdenerwowany, co jest ich stałym zagraniem, kiedy chcą nas przestraszyć. Kazano nam wysiąść z busa. Jeden mundurowy krzyczał, że nie jesteśmy zaszczepieni, podczas gdy drugi, najwyraźniej nie uzgodniwszy wspólnej wersji, że wiza jest nieważna. My mówiliśmy jedynie, że jesteśmy pewni, że wszystko jest w porządku. W rozmowę wmieszał się nasz kierowca, który szepnął mi na ucho, że żołnierzom chce się pić. Odpowiedziałam, że nie mamy zamiaru zapłacić za to jedynie, że mamy białą skórę. W końcu oddali nam paszporty. Było okropnie nieprzyjemnie. Całe zajście trwało około 40 minut. Nie zapłaciliśmy im ani grosza.


Pobyt z Abong Mbang wynagrodził nam uprzednie nieprzyjemności. Poszukując księdza, który według przewodnika chętnie opowiada o Pigmejach i pracy z nimi zupełnie przypadkiem trafiliśmy na polskie zakonnice, które przyjęły nas z iście polską gościnnością. Radość z możliwości konwersowania po polsku była obustronna. Poczęstowały nas zupą pomidorową i opowiadały o swoich przeżyciach w Kamerunie. Obie siostry są pielęgniarkami i pracują w przychodni. Wrażenia z pracy mają dość podobne do moich, ale że mieszkają w Afryce już dobrych kila lat dużo głębiej udało im się poznać tutejszą kulturę, zwyczaje, tok myślenia Kameruńczyków i dużo mogły nam wyjaśnić.


Siostra Nazariusza zawiozła nas do pigmejskiej wioski w buszu. Ponieważ Pigmeje znają ją z racji kontaktu w ośrodku zdrowia, bardzo nam tym ułatwiła kontakt z nimi. Zobaczyliśmy tradycyjne pigmejskie chatki- malutkie jak dwuosobowe namioty. W największej chacie stały dwa normalnej wielkości zbite z bambusa łóżka. Śpi na nich dziesięć osób –po pięć na każdym. Dzieci jest wszędzie pełno, wszystkie mają na sobie jakieś sznurki zawiązane na szyjach i w pasie. Siostra wytłumaczyła nam, że po pierwsze służą one do „ochrony” przed chorobami i czarami, po drugie matka może kontrolować, czy dziecko przybiera na wadze. Czary są na wschodzie bardzo rozpowszechnione. Siostra mogła nam o tym opowiedzieć, ponieważ po tylu latach ludzie nabrali do niej zaufania; kiedy my pytaliśmy o te sprawy na północy, zawsze uzyskiwaliśmy wymijające, niejasne odpowiedzi. Udało nam się wiele zobaczyć, ale ogólne wrażenie było nieco przygnębiające. Trudno zachwycać się urodą szałasu wiedząc, w jakich warunkach żyją tam ludzie, że większość dzieci nie chodzi do szkoły, że nie mają odpowiedniej opieki zdrowotnej, jedzą tylko platany, maniok i to, co uda im się upolować czy złowić.


Eunika

Brak komentarzy: