wtorek, 7 października 2008

Szkoły

Właśnie mija 5 października, czyli światowy dzień nauczyciela. Ponieważ tu, w Kamerunie, jestem właśnie nazywany „Señor Profesor” i zdecydowanie zaliczam się do tej grupy zawodowej, tym razem napiszę o szkołach, w których uczę. Nazywają się tu „college”, co odpowiadałoby mniej więcej połączonemu polskiemu gimnazjum i liceum. Nauka w „college” trwa 7 lat, po jego skończeniu można iść na uniwersytet. Normalnym wiekiem skończenia „college” jest 17 lat, w praktyce rozrzut wieku jest ogromny. W jednej z klas uczę zarówno 14- jak i 20-latków.
Liczebność klas też jest bardzo różna. W jednej mam 20 osób, w innej 40, w kolejnej ponad 60… Ponoć w publicznych szkołach dochodzi do setki. O ile 20 to jeszcze liczba do ogarnięcia, przy 40 a tym bardziej 60 nauka języka staje się trochę fikcyjna i zbliża się do formy wykładu.

Już pierwsza wizyta w szkole pozwala się zorientować, że jej organizacja jest zupełnie inna niż w Polsce. Przede wszystkim rzuca się w oczy wygląd uczniów – wszyscy chodzą w mundurkach, co zresztą wygląda bardzo ładnie i ma dużo zalet. Bo mundurki to nie żadne pokutne kamizelki tylko całkiem eleganckie ubrania, których na pewno nie można się wstydzić. W jednej ze szkół (prawdopodobnie najbardziej „prestiżowej”, czyli w katolickim „College Sainte Therese”) uczniowie mają trzy różne stroje. Jeden do ubierania na co dzień, drugi na szkolne uroczystości a trzeci na lekcje wf-u. Każda ze szkół ma inny kolor strojów, dlatego rano jadąc przez miasto łatwo rozpoznać gromady uczniów idących na lekcje. Im bliżej szkoły, tym większe zagęszczenie danego koloru. Koło „College Moderne” dominuje błękitny (ale to jeszcze mało powiedziane – cała ulica jest niebieska!), w rejonie „College Sante Therese” jasny beż miesza się z ciemnoszarymi mundurkami uczniów ze szkoły po drugiej stronie ulicy, „College Bilingue” itd.
Będąc na terenie szkoły wciąż nie mogę się uwolnić od wrażenia piknikowo-wakacyjnej atmosfery, bo te wszystkie budynki w połączeniu z mocno świecącym słońcem ciągle mi przypominają jakiś nadmorski ośrodek wypoczynkowy. Poza morzem, bo tego akurat brak. Szkoły zajmują bardzo duży teren i zazwyczaj są zorganizowane wokół ogromnego dziedzińca, na środku którego stoi maszt z flagą Kamerunu. Nie ma żadnej sztucznej nawierzchni, chodzi się po piaszczystej, ubitej ziemi. Wokół tego dziedzińca poustawiane są budynki z klasami, czasem zwarte, np. na planie podkowy, a czasem luźno i nieregularnie, co już naprawdę do złudzenia przypomina domki kempingowe. Będąc w sali lekcyjnej nie jest się tak naprawdę odgrodzonym od tego, co się dzieje na zewnątrz, bo nie ma szyb w oknach, a często zamiast okien jest po prostu kawałek ażurowej ściany, drzwi też są zawsze otwarte. Nie sprzyja to skupieniu, bo dokładnie słychać każdą rozmowę albo hałas z zewnątrz, ale zapewnia nieco przewiewu. Często zdarza się, że pod koniec mojej lekcji pod oknami zbiera się duża grupa uczniów zainteresowanych obecnością białego, który jeszcze w dodatku coś mówi po hiszpańsku, więc jest absolutnym kuriozum. Sądząc po ich wzroku wydaje się, że już nic dziwniejszego nie mogłoby się zdarzyć. Stoją więc z otwartymi ustami na zewnątrz, ale tak naprawdę wszystko widzą, wszystko słyszą i prawie uczestniczą w lekcji.

Wszystkie lekcje trwają 55 minut i następują natychmiast jedna po drugiej, w ciągu dnia są tylko dwie przerwy. Nauka zaczyna się o 7.30 i kończy o 14.30. Każda klasa ma swoją salę, więc to nauczyciele a nie uczniowie zmieniają miejsce. Mało kto ma własną książkę, w przypadku hiszpańskiego w jednej ze szkół na początku września triumfalnie mi obwieszczono, że są książki dla uczniów w bibliotece. Okazało się, że oznacza to liczbę 5 sztuk na 40 osób, więc i tak nie bardzo można na nich polegać. Ja często robię kserokopie, ale nie wdziałem, żeby jakikolwiek inny nauczyciel tak robił; podstawą wiedzy jest to, co zostanie zapisane na tablicy i w zeszycie. Bardzo duża liczbą osób w klasie i brak materiałów niestety wpływa na dość niski poziom, chociaż większość nauczycieli hiszpańskiego, z którymi rozmawiałem, zna język bardzo dobrze. Cały system wyraźnie nastawiony jest na przygotowanie do pisemnych egzaminów, z mówieniem są ogromne problemy nawet w klasach maturalnych, czyli po 5 latach nauki języka 4 x 55 minut w tygodniu.

Każda szkoła ma swoją, zawsze bardzo wzniosłą, dewizę, np.: „Dyscyplina, praca, punktualność!”, „Tak dla dyscypliny! Nie - papierosom i narkotykom!” itp., takie hasła są wymalowane wielkimi literami nad bramami wejściowymi. „Dyscyplina” to ogólnie jedno z częściej używanych słów w szkołach. Istnieją jednak jej przejawy zgoła dziwne. Na przykład podczas sprawdzianów wyraźnie kluczowym przyborem jest dla uczniów linijka, bo dzięki niej mogą dokładnie zrobić ramkę wokół swojego imienia i nazwiska, podkreślić pytania i zrobić na kartkach ozdobne marginesy. To wszystko traktowane jest z najwyższym nabożeństwem i wydaje się równie ważne jak treść odpowiedzi. Widziałem też ucznia, który z podwiniętymi nogawkami klęczał w gabinecie dyrekcji. Nie wiem jak długo to trwało, ale klęczał za karę – przeszkadzał na lekcji.

Jestem tu jeszcze za krótko, żeby wyrobić sobie opinię o całości systemu. Czuję, że atmosfera w szkołach, mimo wielu „archaicznych” elementów jest tak naprawdę dobra i czuję tu ogólną życzliwość. Pewnie do czasu naszego wyjazdu będę miał znacznie pełniejszy ogląd. (Co do sensowności noszenia tu mundurków jestem całkowicie przekonany!)

T.D.

piątek, 3 października 2008

Koniec Ramadanu i wizyta u Lamido.

Kilka dni temu mieszkańcy Garoua, z których znaczna większość to muzułmanie, obchodzili święto zakończenia Ramadanu. To jedno z ważniejszych świąt w roku i obchodzone jest bardzo hucznie. Powód do radości jest zresztą bardzo konkretny – w tym dniu kończy się obowiązujący podczas Ramadanu post, podczas którego muzułmanie zobowiązani są do powstrzymywania się od jedzenia między wschodem a zachodem słońca. Przygotowania do święta trwały od dłuższego czasu, w mieście porozwieszane były plakaty z programem okolicznościowych imprez, w dzień przed świętem na targu trudno było przejść z powodu tłoku a ceny znacznie wzrosły. Święto, które jest dniem wolnym od pracy, było głównym tematem rozmów i wszyscy na nie czekali, ale, w co początkowo zupełnie nie mogłem uwierzyć, do ostatniego momentu nie było wiadomo, kiedy właściwie się odbędzie. Podczas weekendu rozniosła się wieść, że najprawdopodobniej we wtorek. W poniedziałek rano usłyszałem to samo: święto chyba będzie jutro, ale wciąż nie wiadomo! Sądziłem, że po prostu ludzie nie są dobrze poinformowani, bo przecież MUSI być z wyprzedzeniem wiadomo, który dzień w tygodniu będzie wolny. Uznałem dyrekcję szkoły za kompetentne i pewne źródło i skierowałem się tam w poniedziałek około 15.00. Usłyszałem, że wolne będzie zapewne jutro, ale jeszcze nie widomo, trzeba wieczorem słuchać radia! O tym, że faktycznie dzień zakończenia Ramadanu wypadnie we wtorek, ostatecznie dowiedzieliśmy się w poniedziałek o 22.00 z sms-a wysłanego przez znajomego.
Zakończenie Ramadanu musi nastąpić podczas odpowiedniej fazy księżyca. Istnienie tablic astronomicznych niczego nie zmienia. Kalendarza nie uznają za pewne źródło – księżyc tego dnia muszą na własne oczy zobaczyć. Około 21.00 w poniedziałek zaobserwowano właściwą fazę księżyca w Ngaoundere i dopiero wtedy wiadomość została przekazana na cały kraj i lamido, lokalny szef i przywódca społeczności muzułmańskiej, mógł ogłosić święto.

Wtorek rano zaczął się od ponoć od wspólnej porannej modlitwy w meczecie, czego osobiście nie widzieliśmy, bośmy spali nic o niej nie wiedząc. Widzieliśmy natomiast, jak zmieniła się ulica. Tradycją tego dnia jest zakładanie nowych strojów, ludzie poubierani byli wyjątkowo odświętnie i elegancko. Tłum jeszcze większy niż zwykle, taksówki złapać nie sposób, bo większość kierowców tego dnia zdjęła robocze kamizelki odblaskowe i używała motocykli prywatnie. Nieliczni pracujący kierowcy mieli nadmiar klientów i żądali „zbójeckich” stawek. W wielu miejscach miasta pokazy tańców, uczestnicy poprzebierani i z twarzami pomalowanymi jakby w barwy wojenne Indian.

Dowiedzieliśmy się, że po południu główne obchody święta odbywają się przed domem (pałacem) Lamido. Lamido (l.mn. lamibe) to słowa z języka fulfulde i pierwotnie oznaczało emira. Obecnie odnosi się do tradycyjnego wodza, który łączy władzę religijną i świecką. Przysługuje mu tytuł „Jego Wysokość”. Jest przywódcą społeczność muzułmańskiej, ale do niego należy też np. rozdzielanie gruntów. Wątpię, czy kompetencje między władzą Lamido a rządem są ściśle rozgraniczone. Osoby, z którymi rozmawiałem (głównie nauczyciele z moich szkół), raczej podkreślały, że tu, w Garoua, skoro jesteśmy na terytorium Lamido, to właśnie jemu podlegamy. W dniu zakończenia Ramadanu pojechaliśmy przed jego pałac, gdzie trafiliśmy na rozśpiewany i roztańczony tłumek. Wyróżniali się w nim członkowie świty Lamido, ubrani w jednakowe, bardzo kolorowe stroje. Niemal natychmiast zostaliśmy dostrzeżeni przez jednego ze strażników, który kazał nam podejść i zapytał, czy chcemy zobaczyć ceremonię. Nie czekając na odpowiedź poprowadził nas do bramy i kazał przepuścić innemu strażnikowi. W ten sposób, nie bardzo wiedząc, co się dzieje, znaleźliśmy się za bramą pałacu Lamido wśród kłębowiska barwnych jak z bajek postaci. Część świty, chyba strażnicy, ubrana była w jednolicie czerwone szaty i wyposażeni w długie dzidy, wyraźnie symboliczne, bo cienkie i na pierwszy rzut oka łamliwe. Inni mieli stroje uszyte z różnokolorowych prostokątów, ta część przywodziła na myśl raczej kolorystykę cyrkową. Inni, w szatach w biało – zielone pasy, wyposażeni byli w długie trąby albo szable.
Wszyscy ci „funkcyjni” pilnowali porządku, natomiast właściwym sensem ceremonii było pozdrowienie i oddanie honorów Lamido przez innych ludzi, też ubranych w tradycyjne stroje. Niektórzy z nich byli wodzami okolicznych wiosek. Razem było to kilkaset osób, byli wpuszczani do chaty Lamido w grupach (za każdym razem wchodziło tylu, ilu mieściło się we wnętrzu), po minucie albo dwóch wychodzili, skłoniwszy się przedtem przed Lamido. Wszyscy boso. Nam, ponieważ najwyraźniej zostaliśmy zaliczeni do innej kategorii, kazano zostać w butach. Weszliśmy w trójkę jako oddzielna grupa. Wprowadzający nas strażnik, dobrze mówiący po angielsku zapytał, czy mamy jakieś szczególne prośby do Lamido, a następnie przedstawił nas po francusku. Lamido, starszy pan, ubrany był w tradycyjną szatę i muzułmański czepek, miał niewyrażalnie wręcz przyjacielską twarz i siedział na ozdobnym, drewnianym fotelu, nad którym wisiało zdjęcie prezydenta Kamerunu i flaga państwowa. Zapytał, czym każde z nas się zajmuje w Garoua, wyraził zadowolenie z naszych odwiedzin i na tym audiencja została zakończona. Zostaliśmy wyprowadzeni z pałacu przy dźwięku trąb i bębnów, grajkowie towarzyszyli nam jeszcze przez dłuższy czas i po chwili okazało się, że za nami sformował się orszak. Znaleźć się nagle na czele orszaku, wśród dźwięków trąb i piszczałek należnych tradycyjnym wodzom kameruńskich wiosek to doprawdy sytuacja nieco krępująca. Jedynym sensownym zakończeniem sytuacji wydawało mi się triumfalne wejście do zaparkowanego niedaleko samochodu, ale po chwili grajkowie przestali grać a ludzie tworzący orszak z powrotem zajęli się tańczeniem.

Następnego dnia poszliśmy na wyścigi konne, zorganizowane pod honorowym patronatem naszego nowego przyjaciela – Jego Wysokości Lamido. O tym niedługo!


T.D.