poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Podróż do Garoua



W zeszłym tygodniu pojechaliśmy na kilka dni do Garoua, na północ Kamerunu. Celem wyjazdu było przede wszystkim zorientowanie się, jakie tam są możliwości znalezienia dla mnie zajęcia. Był to jednak również nasz pierwszy wyjazd poza stolicę i dzięki niemu poznaliśmy Kamerun dużo lepiej.
Żeby dostać się do Garoua trzeba przejechać prawie przez cały kraj. ¾ trasy jedzie się pociągiem (krajowa sieć kolejowa składa się z jednej linii), ostatni, około 300 kilometrowy odcinek trzeba pokonać busem. Pierwsze, i to niemałe zaskoczenie spotkało nas jeszcze przed wyjazdem. Mimo, że od tygodnia mieliśmy zarezerwowane bilety, w dniu wyjazdu zaczęły piętrzyć się problemy. Mieliśmy jechać w cztery osoby, poza mną i Euniką podróżowała z nami Theresia (Niemka, pielęgniarka, mniej więcej w naszym wieku) i dr Tagne, główny lekarz w szpitalu, gdzie pracuje Eunika. Bilety załatwiał nam oddelegowany do tego Marcus, pielęgniarz. Gdy rano w dniu wyjazdu pojechaliśmy z Marcusem i Theresią na stację, po odbiór biletów (uprzednio zarezerwowanych!), okazało się, że nie jest to wcale proste zadanie. Pierwszy kontakt z koleją wyglądał w ten sposób, że Marcus, po odstaniu w kolejce 40 minut podszedł do okienka (wyraźnie wyróżnionego i „prestiżowego”, bo to była kasa dla podróżujących w pierwszej klasie) i powiedział, że chce odebrać bilety. Spowodowało to natychmiast agresywne wydarcie się kasjerki. Jeszcze raz coś próbował powiedzieć, ale kobieta wciąż krzyczała, ponoć był jakiś problem z rezerwacją. Marcus po chwili musiał się wycofać. Od tego momentu (około 12.00) rozpoczęła się seria telefonów, chodzenia do dyrektora stacji, błąkania się po różnych sekretariatach, próby załatwiania „po znajomości” przez kolegę doktora, który znał kogoś na kolei, pisania różnych „listów polecających” i znowu chodzenia po sekretariatach, a co jakiś czas także z powrotem do kasy. Pociąg odjeżdżał o 18.10. O 16.30, czyli po czterech i pół godzinach od przyjścia na stację, dowiedzieliśmy się, że jeśli zapłacimy 5000 f łapówki (ok. 7,5E), być może coś się uda załatwić. Szczęśliwie właśnie tyle razem z Theresią mieliśmy w portfelach. O 16.45 zostawiliśmy na stacji Markusa, któremu właśnie wydano dwa (!) bilety, sami pojechaliśmy się spakować. O tym, że ostatecznie udało się odebrać wszystkie cztery bilety, dowiedzieliśmy się mniej więcej pół godziny przed odjazdem pociągu. Do samego końca było zatem nerwowo, sam moment wejścia do pociągu też odbywał się w dużym tłoku, wśród licznych kontroli biletowych i paszportowych. Pełno policji i żandarmerii, ciągle ostrzegano nas też przed kieszonkowcami, których kolor naszej skóry niewątpliwie przyciągał.
Sama nocna podróż pociągiem była już jednak bardzo wygodna, mieliśmy miejsca do leżenia i po prostu spaliśmy.
Stacje kolejowe jak na tak długą trasę nie są liczne, a każda z nich wykorzystywana jest jako punkt handlowy. Miejscowi przynoszą na daną stację w godzinie przyjazdu pociągu duże ilości różnych owoców i sprzedają je podróżnym. Proceder ten jest bardzo hałaśliwy i trochę przeszkadza w spaniu. Wydaje się ogólnie przyjętym zwyczajem kupowanie wielkich toreb owoców podczas podróży z południa na północ (na północy panuje inny klimat i tym samym rosną tam inne owoce, a np. banany czy mango sprowadzane są z południa, a przez to droższe.. Popularne również jest, o czym niestety nie dowiedzieliśmy się na czas, kupowanie w drodze czarnego miodu. Ten kupowany w mieście jest podobno rozrobiony z wodą.
Podróż pociągiem odbyliśmy niestety w osobnych wagonach - Tomek z doktorem, a ja z Theresią, ponieważ czteroosobowe przedziały były albo damskie, albo męskie. My podróżowałyśmy w towarzystwie bardzo bogatej muzułmanki i dwóch jej córeczek. Mimo że muzułmanka była bardzo miła i dobrze wychowana, dzielenie z niż przedziału przestało być przyjemnością w momencie, kiedy zaczęła swoją wieczorną toaletę - flaszeczek i słoiczków miała ze sobą całą torebkę, a w jednym z nich była tajemnicza, dziwnie i bardzo mocno pachnąca maść, którą natarła siebie i córeczki, a nas skutecznie przegoniła z przedziału. Kolejny jej zabieg kosmetyczny pozostaje dla mnie zagadką - rano i wieczorem nakładała sobie na paznokcie i opuszki palców jakąś ciemną glinkę, która po starciu sprawiała, że jej paznokcie i 2/3 ostatniego paliczka miały dużo ciemniejszy kolor niż reszta ciała.
Około 9:00 dojechaliśmy do Ngaundere, ponoć zadziwiająco punktualnie, kilkugodzinne opóźnienia nikogo nie dziwią. (Życiowy rekord doktora to 48 godzinna podróż trasą, która powinna zająć około 15 godzin.) Z pociągu, który kursuje tylko raz na dobę i był wypełniony niemal do ostatniego miejsca, na stację zaczął wylewać się kolorowy tłum. Była to prawdziwa rzeka ludzi, bo pociąg liczył kilkadziesiąt wagonów. Jeszcze zanim wysiedliśmy, sprzedano nam bilety na przejazd busem do Garoua, zostało więc tylko zarezerwowanie biletów kolejowych na drogę powrotną. Po raz kolejny odbywało się to „po koleżeńsku”, tym razem znajomą doktora była jakaś pracownica stacji, wydawało się, że na dość wysokim szczeblu. Mimo tego, gdy kilka dni później wracaliśmy do Yaounde, bilet doktora Tagne wystawiony był na miejsce w zupełnie innej niż nasza części pociągu i nie było to miejsce do leżenia, tak, jak rezerwował, tylko siedzące. Naprawdę trudno to wytłumaczyć inaczej niż jakimś złośliwym działaniem albo zupełnie przyjacielską chęcią ponownego wyłudzenia łapówki.
Przejazd busem, trwający około czterech godzin, dostarczył tam zarówno wrażeń estetycznych (przejazd przez piękną sawannę) jak i czysto fizycznych (kolana pod brodą i niemożliwość zmiany pozycji w przeładowanym busie).
Autobus tutaj to specyficzne ustrojstwo –nie ma przejścia miedzy siedzeniami tylko są dorobione siedzeni,a przez które przeskakuje się do tyłu i dzięki temu w jednym rzędzie mieści się pięć osób, choć producent zaplanował miejsca dla trzech. Było więc potwornie ciasno, mimo że grubi nie jesteśmy i Murzyni tez nie są. Starszy pan jadący obok mnie co chwila zasypiał i ciążył w moją stroną, a zapach jego nie był przyjemny. W rzędzie za nami, oprócz pięciorga dorosłych jechała dwójka dzieci, na oko pięcio-, sześciolatków, których tu nie traktuje się najwyraźniej jak osób i chyba nawet nie muszą kupować biletu. Dzieci te co chwilę albo głaskały mnie po włosach, albo łapały za kolczyki, co groziło rozerwanym uchem przy każdym hamowaniu. Na dachu takiego autobusu wiezie się niesamowite ilości bagażu, co powoduje czasem, że się wywracają. Można też wieźć na dachu kozę (naprawdę tak było) albo żywe powiązane za nogi kury wiszące głowami w dół, co wygląda makabrycznie i pewnie dla biednych kur jest przeżyciem makabrycznym. Na początku służby mundurowe zatrzymywały nas dosłownie co 3-4 km i kontrolowali dokumenty, nasze bardzo drobiazgowo (podobno jest to dobra możliwość zarobku dla wojskowych w czasie pokoju),tym razem, na szczęście nie zdołali znaleźć nic, do czego mogliby się przyczepić. Do tego klimat” tropikalny typu sudańskiego” dał się nam we znaki i pod koniec podróży byliśmy strasznie zmęczeni.
Z tego, co mi wiadomo, trasę Ngaudere - Garoua obsługują dwie firmy transportowe. W jednej istnieje jakiś orientacyjny rozkład odjazdów, natomiast busy drugiej odjeżdżają wtedy, gdy zbierze się odpowiednia ilość pasażerów. Czas oczekiwania na odjazd jest zupełnie nieprzewidywalny. My mieliśmy szczęście i na odjazd czekaliśmy mniej niż godzinę, ale kilka tygodni wcześniej (w innej miejscowości) koleżanka wysiedziała się sześć godzin zanim bus wyjechał na czterogodzinną trasę. Nasz sąsiad, który wybierał się w podróż i szedł na stację autobusów, spytany „O której odjeżdża twój autobus?” w ogóle nie rozumiał pytania. Jak odjedzie to odjedzie.
O pobycie w Garoua w następnym odcinku!

T.D. i Eunika

Kameruńska kuchnia




Nie podejmuję się tu pełnego opisania kuchni kameruńskiej, ponieważ nie jesteśmy tu jeszcze wystarczająco długo, by móc cokolwiek stwierdzić z pewnością starego wyjadacza. Moim celem jest opisanie tego, z czym spotkaliśmy się tej pory, ponieważ jest to zupełnie różne od tego, do czego, jako Europejczycy, przywykliśmy.
Wygląda na to, że większość Kameruńczyków w żywność zaopatruje się na targu. Supermarkety świecą pustkami, widać w nich tylko nielicznych „białych” i murzyńskie rodziny, których zamożność aż bije po oczach. Targi są rozległe, bardzo zatłoczone i głośne, i wydaje się, że można tam znaleźć niemal wszystko, co do życia potrzebne. Targowanie się jest, ku naszemu utrapieniu, ogólnie przyjętym zwyczajem. Żywność na targu sprzedawana jest najczęściej z ceraty rozłożonej na ziemi. Na ceracie, co jest tu bardzo charakterystyczne, wszystko co możliwe poukładane jest w mniejsze i większe stosiki. Warzyw ani owoców nie kupuje się na wagę. Kupuje się kupkę. Wygląda to bardzo uroczo i porządnie. Nawet ryby układane są jedna na drugiej. Na targu „w sezonie” można też dostać termity smażone w cebulce, inne robale i małpie mięso. Zakupy na targu robi się podobno nawet tylko raz na miesiąc i zajmują się tym głównie kobiety. Drobne rzeczy można później dokupić w „budach” czyli odpowiedniku naszych sklepików osiedlowych, gdzie podstawowym towarem są bagietki (widocznie zaznaczone wpływy francuskie;), mleko w proszku dla niemowląt i ryż.
Na ulicach kwitnie handel obnośny. Co chwila spotyka się dziecko niosące na głowie, (bo noszą tu na głowie wszystko; handlarze butów zawsze mają na głowie jeden but), tacę z owocami, trzciną cukrową lub orzeszkami ziemnymi. Orzeszki ziemne sprzedawane są „na puszki”. Mniejsza puszka, taka jak po tuńczyku kosztuje 50FCA, większa 100FCA. Zawsze też, jakby chcąc pokazać, że nie oszukują i klienta szanują, po wsypaniu do woreczka zawartości puszki dosypują jeszcze kilka orzeszków. Na głowach noszą też małe sklepiki ze słodyczami czyli plastikowe wielkie kosze z których sterczą przeróżne cukierki i lizaki kupowane na sztuki. Dorośli zwykle sprzedają owoce z pchanych przed sobą wózków, na których w wielkim plastikowym worku piętrzą (kiszą?) się obrane już ananasy czy papaje. Obok worka mają też zwykle na takim wózku trochę owoców nie obranych, które to kupujemy my nie mając pewności co do czystości rąk obierającego. Taki sprzedawca z wózkiem chodzi sobie zwykle od jednego końca ulicy na drugi przez cały dzień.
Niemało jest też „stanowisk grillowych” czyli kilku cegieł z kratką na górze, pod którą tli się ogień. Tam sprzedawane są przypieczone platany, kukurydza lub „soja”** czyli małe kawałki wołowiny na patyku. Podobno sprzedają też pieczone ryby, ale tylko późnym wieczorem (nie wiemy dlaczego tylko wtedy), więc nie mieliśmy jeszcze okazji ich spróbować, jako że po zmroku sami nigdzie nie wychodzimy. Nie jest to bynajmniej sprzedaż hurtowa- nierzadko widzi się starszą panią piekącą wszystkiego dwa platany i jedną kukurydzę. Często też spotyka się „batons de maniok” czyli fermentujący maniok zawinięty w liść bananowca i powiązany w warkocz. Kolejnym tutejszym przysmakiem sprzedawanym na ulicy są „banié”*. Są to kulki przypominające nasze pączki tyle że mniejsze i bez nadzienia. Przyrządzane są one na ulicy i smażone w metalowych miskach pełnych oleju na piecykach opisanych powyżej (stanowi to chyba część odpowiedzi na pytanie skąd w szpitalu tak dużo ciężko poparzonych olejem dzieci.)
Na wszystkich kolacjach, na które byliśmy zaproszeni zestaw dań był podobny. Podawano smażone (lepsze) lub gotowane (gorsze) platany, smażone ryby, smażonego nieodmiennie łykowatego kurczaka, a do tego ryż, który do niedawna był tu bardzo tani i mimo wzrostu cen wciąż stanowi podstawę pożywienia lub kuskus. Kaszka kuskus jest tu robiona bądź z kukurydzy, bądź z „kasawy”*. „Kasawa” wygląda jak burak pastewny, podobno by uzyskać kuskus należy ją obrać i potłuc (Jeszcze się o to nie pokusiłam. Ostrzeżono mnie też, że garnki z „white man country” jakie mamy w misji nie są wystarczająco mocne na takie praktyki.) jeśli nie ma się specjalnego urządzenia do mielenia. Kasawa podana z czymś w rodzaju pikantnego gulaszu z nieapetycznie ciągnącym się sosem jest często serwowana i bardzo pyszna.
Niestety danie, które zwyczajowo jest tu przyrządzane, kiedy gospodarz chce uhonorować swoich gości, ponieważ jego przygotowanie wymaga sporo wysiłku, z trudnością przechodzi nam przez gardło. Są to duże zielone liście, które kupuje się na pęczki na targu. Następnie trzeba je wielokrotnie płukać, aby pozbyć się gorzkiego smaku i drobno poszatkować. Ostatecznie danie „dolé*” wygląda jak gotowana pokrzywa dla drobiu, jest gorzkie i podobno są w nim drobinki mięsa. Kolejna potrawa, której unikamy, to „plums*”- niebieskie warzywo wyglądające jak śliwka wielkości jabłka, z dużą pestką w środku, które spożywa się (jeśli jest się w stanie) po kilku minutach gotowania.
Z kolei sos z orzeszków ziemnych absolutnie podbił nasze żołądki. Podaje się go zwykle z rybą i ryżem. Jest to danie proste i pożywne składające się ze zmiksowanych podsmażonych z przyprawami pomidorów i zmielonych orzeszków ziemnych.
Raz jeden zostaliśmy pojęci „czarną zupą”. Była to ryba z gatunku tych z płaską głową i długimi wąsami ugotowana zupełnie czarnym sosie, co do którego mieliśmy na początku wątpliwości, że jest zrobiony na bazie krwi. Wyjaśniono nam, że danie nabrało koloru od jakiejś smażonej przyprawy.
Nigdy nie próbowaliśmy dania, które często sprzedawane jest z wielkich garów na ulicy. Jest to masa ze zmiażdżonej czerwonej fasoli z olejem i przyprawami zawinięta w liście bananowca tak, że wygląda jak malutki prezencik i ugotowana na ogniu. Nie próbowaliśmy, bo jak już pisałam garnki z „white man country” nie wytrzymują procesu miażdżenia. Ale mam obiecane wspólne gotowanie ze znajomą w jej domu, gdzie i garnki są jak należy i ogień prawdziwy, a nie jakaś kuchenka gazowa.
Pije się tu głównie wodę. Kawa, jeden z niewielu produktów kameruńskich, nie jest szczególnie popularna. Status soków jest tu jeszcze odwrotny do europejskiego. Piją soki robione w domu ze świeżych owoców, bo te sztuczne ze sklepu są zbyt drogie. Zawsze podawane są trzy rodzaje soków- jeden żółty, ananasowy, drugi biały zrobiony w owocu o nazwie korosol*, który my na własny użytek nazywamy kolczatką (patrz zdjęcie) i trzeci koloru wina przyrządzony na bazie wywaru ze skórek ananasa i suszonych purpurowych kwiatów.
Z warzywami nie jest najlepiej- niedrogie są pomidory, avokado, które wraz z kameruńskim kremem czekoladowym Tartina stanowią podstawę naszych śniadań i kolacji. Często spotyka się marchewkę i bataty, ziemniaki są drogie. Znacznie lepiej przedstawia się sytuacja z owocami, których gatunków jest mrowie, a ¾ z nich nigdy nie widzieliśmy na oczy. Papaja (podobno jedzona codziennie zapobiega malarii, ale mając poczucie odpowiedzialności zawodowej osobiście nie polecam;) platany, ananasy i banany są niedrogie i przepyszne. Mango w sezonie również. Pomarańcze i mandarynki są zielono-żółte i mają nieco inny smak niż ten, do którego przywykliśmy. Próbowaliśmy też kilku nieznanych nam owoców, ale wynik zwykle nie był zadowalający- korosol nie jest dobre, mimo że sok z niego jest naprawdę smaczny, coś co nazywają „mango”, ale od prawdziwego mango jest o połowę mniejsze zupełnie nie nadaje się do jedzenia, owoce przypominające nasze czereśnie tylko bordowe i z licznymi pestkami w środku też nas nie zachwyciły, podobnie jak kulki zielone z zewnątrz, różowe w środku z niesamowitą ilością ziarenek.
Tu, jak widać, kończą się moje możliwości opisu. Obiecuję uzupełniać informacje w miarę zdobywania nowych doświadczeń.

*Zapis fonetyczny

Eunika

wtorek, 5 sierpnia 2008

Especialmente para nuestros amigos ibéricos!


Especialmente para nuestros amigos ibéricos!

Llevamos en Kamerún solo dos semanas así que de momento podemos contaros nuestras prímeras impresiones de África. Y a decir verdad todavía no hemos visto el verdadero Kamerún porque no hemos salido de la capital (llamada Yaoundé) que dicen que es mucho más “europea”que el resto del país. La semana que viene pensamos ir al norte, a Garoua donde quizá nos quedamos hasta diciembre. Allí hace más calor y todo es más salvaje que aquí.

Vivimos en una misión que lleva una iglesia protestante de Alemania. Los edificios de la misión consisten de un hospital (y el otro que están acabando ahora), unas oficinas y la casa con quatro pisos. En uno de ellos vivimos nosotros. Nuestros vecinos son una familia de un pastór de aquí y Esther que tandrá 40 anos, lleva aquí unos 3 y es una “???”-enfermera alemana. El hospital esta rodeado de un jardín muy bonito, con muchos tipos de palmeras y otros arboles desconocidos donde vive un mogollón de pajaritos. Hemos visto los colibers (muy pequenos, llenos de colores llamativos)

La mayoría de mi tiempo pasa en el hospital, Tomek va a hacer de profesór pero estos días se aburre mucho porque estamos en vacaciones y no tiene a quien enseńar.
La gente de aquí es muy maja y simpática, a veces hasta demasiado. La vida en una misión es un poco rara- la gente no para de venir y irse; cuando ya conseguimos a reconocer a alguien el se va y vienen personas nuevas. Y todo el tiempo te dicen “God bless you!”.Pero es interesante.

El fin de semana pasado, cuando llevábamos en Kamerún solo unos días, tuvimos una aventura desagreable. Nuestros amigos de la misión nos dijeron que no nos fueramos solos (es decir sin un Africano) a la ciudad pero decidimos que como ibamos a pasar aqui medio año no podríamos estar todo el tiempo pendientes de los otros. Así que fuimos a visitar el centro de Yaoundé. Todo iba bien hasta que vinimos al mismo centro donde se halla la catedral, un supermercado y un Hilton. Tomek tomó una foto del dicho hotel y en sequida nos detuvo un soldado. Nos llevó a un sitio dónde estaban 5 otros con pistolas en las manos y nos dijo que estaba prohibido tomar fotos en aquel sitio y si no quisieramos tener problemas serios, graves, horribles deberíamos ofrecerles una solución adequada(= sobornarles). Esto nos extranó mucho porque no era un edificio de gobierno sino un hotel! Pero yo estaba tan asustada que al final les pagamos 9000F(=14 euros). Claro que ninguno de los soldados estuvo interesado en borrar la foto después. Cinco días después Tomek iba por el mismo camino y miraba su movíl. Y la situación se repitió. Vinó un soldado y le intentaba convencer que “manipular un móvil en el centro” era un delito muy grave. Pero esta vez mi marido ya supo que tenía que resistirse porque los soldados estaban mintiendo solo porque era un blanco y todo se acabó bien...Lo que pasa aquí es que no hay “caras blancas” en las calles y atraemos mucho la atención de todos. Otra cosa es que somos víctimas de nuestra fama. Los Africanos piensan que cada blanco es una persona a la que le sobra muchisímo el dinero. Por ejemplo en los mercados hay tres tipos de precio del mismo producto: una para los blancos (unos diez veces más caro de lo normal), otra para los Africanos que vienen en coche y la última para los que vienen a pie. Los productos alimenticios son caros, más caros que en Polonia. Hemos flipado al ver los precios en un supermercado. No sabemos como puede ser porque nos dijeron que el sueldo medio son más o menos 80 euros/mes y una botella de agua minaral cuesta 0,8 euro...

Parece que la mayoría de la población es muy pobre, la gente vive en unas “casitas” que parecen más gallineros que otra cosa, no parece que tengan aqua corriente, no todos tienen elecricidad, muchos cocinan delante de sus casas al fuego... Pero en las calles se ve tambien a las personas muy muy ricas yendo en coches que se ve en pelís americanas. Es triste ver en el hospital a unos enfermos que no tienen dinero para pagar sus pruebas o medicamentos. En Kemerún no hay seguridad social. Cuando uno se pone enfermo toda la familia busca los medios para pagar los gastos. Los hospitales de las misiones son más baratos que los del gobierno pero algunos no tienen ni para esto.

La comida es muy distinta de la europea. Comen poco carne, mucho pescado, arroz y los platanos fritos. Un plato típico es una mezcla de unas hojas cortadas fino con un poquito de carne- es horrible esto, muy amargo! Me faltan palabras para explicaros bien la comida, son cosas que no sé nombrar ni en polaco y no tengo mi diccionario conmigo... Les faltan verduras- hemos encontrado solo tomates, judías y zanahoria. La fruta la tienen muy buena y barata. El país carece de industría- tienen que importarlo todo de Europa y por lo tanto los precios son tan elevados, p. ej. la leche en supermercados de Kamerún (comprando leche me siento como si comprara una cosa que no debería permitirme) proviene de Lyon porque no usan vacas para la leche sino para la carne! O su margarina de aceite de palmeras de Kamerún esta hecha en Holanda y importada aquí.

Eunika

sobota, 2 sierpnia 2008

Rozładunek kontenera i Biały Buana (czyli ja!)

Ostatnimi dniami miałem trochę przerwy w turystyczno – kolonialnym trybie życia, podjąłem się mianowicie zinwentaryzować szpitalny magazynek. Liczyłem i spisywałem różne medyczne sprzęty, posługując się nazwami dostarczonymi przez producenta, bo sam ani po polsku ani tym bardziej w innych językach nie byłbym w stanie tych rzeczy nazwać. Zajęło mi to cały dzień, utknąłem na kilku kartonach, które były zupełnie nie opisane. Niezbędna będzie teraz chwila współpracy Esther, czyli Niemką, która jest tu główna pielęgniarką, główną magazynierką, główną organizatorką, czyli ogólnie jest bardzo główna. Sprawia wrażenie tak niezmiernie głównej i zajętej, że pewnie kilka razy wzejdzie słońce nad Yaounde, zanim faktycznie magazynek zostanie ogarnięty, ale czas tu płynie bardzo spokojnie i majestatycznie.
W wtorek natomiast przyjechał z Niemiec kontener z różnymi darami, były to głównie rzeczy do szpitala, i trzeba go było rozładować. Zostałem poproszony o pomoc, wyraźnie mi powiedziano, że jestem tam bardzo potrzebny. Pomoc bynajmniej nie miała polegać na tym, że coś nosiłem. Gdy próbowałem brać jakąś paczkę, byłem przez „szefostwo” wyraźnie od tego odwodzony. Nie wiedziałem tak naprawdę, co mam robić, więc kilka godzin się pętałem bez celu, aż pojąłem, że właśnie pętając się jestem „supervisorem” i dokładnie taka jest moja rola. Poza mną samym, bo czułem się zupełnie idiotycznie, dla wszystkich innych rola ta była zupełnie oczywista i wręcz oczekiwana. Stałem więc kilka godzin, marnując tak naprawdę bezużytecznie czas i denerwując się, że nic konkretnego nie robię, natomiast murzyni noszący paczki ze szczerą troską pytali mnie co chwilę, czy nie potrzebuję krzesła. Naprawdę sytuacja mocno absurdalna. Na koniec, gdy kontener był już rozładowany, „szefostwo” zupełnie poważnie mi dziękowało za moją „assistance”.

T.D.