środa, 10 grudnia 2008

Wschod


W zeszłym tygodniu skorzystaliśmy z okazji i zabraliśmy się na wschód Kamerunu z małżeństwem niemieckich misjonarzy ich terenowym samochodem. Wschód to najbiedniejsza i najrzadziej zaludniona część Kamerunu. Na granicy prowincji centralnej i wschodniej dobra droga urywa się gwałtownie i jedzie się po czerwonawej glinie. Kurzy się tak bardzo, że wszystkie przydrożne rośliny przybrały kolor rdzy. Architektura wschodu jest zupełnie inna niż na północy. Nie ma tu okrągłych chatek; domki są również malutkie, ale mają kształt prostopadłościanu i rdzawy kolor drogi. Budowniczy najpierw wbija w ziemię dość blisko siebie proste kije. Następnie poziomo mocuje coś, co przypomina łyko, tak, że powstaje krata z dziurami o kształcie cegły. W te wolne miejsca upychana jest glina. W większości chatek nie ma okien, a jeśli są to za okno służy po prostu kilka wolnych przestrzeni, między którymi nie ma gliny. Konstrukcja taka nie daje wrażenia trwałości. Przed domkami, tam gdzie w naszej części świata zwykle sadzi się róże, stoją groby- wykafelkowane u bogatszych i usypane z ziemi u biedniejszych. Stosunek do nich tutejsza ludność ma najwyraźniej również inny niż u nas, ponieważ zwykle albo suszy się na nich pranie, albo bawią się dzieci. Przy drodze nieopodal sadyb stoją prowizoryczne stoliki, na których gospodarz wystawia produkty na sprzedaż dla przejeżdżających. Zwykle są to wielkie kiście platanów i bananów, bataty, kasawa, czasami po prostu dzbanek wody. Na drodze nie ma dużego ruchu. Mijaliśmy głównie ciężarówki wiozące wielkie pnie majestatycznych drzew z lasów wschodu. Nasza podróż przypadła bezpośrednio na okres przed muzułmańskim świętem „fete de muton”, więc każdy autobus na dachu wiózł barany. Zauważyliśmy również absolutnie niespotykaną gdziekolwiek indziej ilość kościołów Adwentystów.

Byliśmy gośćmi wyżej wspomnianego małżeństwa z Niemiec. Mieszkają oni w Kamerunie już od 11 lat. Prowadzą tu sierociniec oraz pomagają osobom przebywającym w szpitalu dla gruźlików. W Kamerunie każda osoba hospitalizowana musi mieć swojego opiekuna, który będzie dla niej gotował, karmił i sprzątał. Jeśli ktoś nie ma rodziny, która jest gotowa to robić, nie może zostać przyjęty do szpitala. Erika pomaga takim właśnie pacjentom. Mieszkanie z nimi dzieli Steffanie, młoda nauczycielka matematyki i muzyki, która uczy misyjnej szkole podstawowej. Szkołą nie jest duża, ale bardzo przytulna. Ławki są zrobione solidnie i wygodnie. Dzieci mają podwórko i mały plac zabaw oraz ogródek, w którym uczą się samodzielnie uprawiać warzywa. Oprócz obowiązkowych tu języków francuskiego i angielskiego uczą się też kako, czyli języka używanego na wschodzie kraju. Jedno popołudnie w tygodniu przeznaczone jest na zajęcia klubowe. Do wyboru mają klub języka niemieckiego, tańca, muzyki etc.


Steffanie zawiozła nas na górę w pobliżu Batouri, o której nie mówi żaden przewodnik. Góra ta wygląda jak wbity do połowy w ziemię meteoryt; na powierzchnię wystaje czarna skała o kształcie półkuli, z której roztacza się piękny widok na okoliczne lasy. Urządziliśmy tam sobie mały piknik i oglądaliśmy zachód słońca przysłuchując się piskom małp i śpiewowi ptaków. Następnego dnia pojechaliśmy do lasu deszczowego. Często rośnie on prosto z bagna Roślinność tropików jest wybujała, rośliny pną się po sobie nawzajem, przeplatają ze sobą tworząc gęstwinę nie do przebycia bez pomocy maczety.

Spotkaliśmy w prowincjonalnym Batouri bardzo ciekawą osobię. Urs pochodzi ze Szwajcarii i zajmuje się lingwistyką. Spędzili z żoną Szwedką w Kamerunie już ponad 30 lat, z czego 25 w Batouri. Przez 20 lat tłumaczyli Nowy Testament na język wschodu czyli kako. Zadanie było o tyle trudne, że język ten do tej pory nie istniał w postaci pisanej. Urs i jego zespół opisali normy języka i opisali jego gramatykę. Praca niedawno została ukończona i zespół tłumaczy cieszy się, że w końcu plemiona mówiące kako będą mogły rozumieć Biblie a nie domyślać się jak do tej pory. Rozmowa z nimi była taką przyjemnością, że długo po niej nie mogliśmy wyjść z zachwytu.


Oprócz wielkich lasów jedyną „atrakcją turystyczną” Batouri są kopalnie złota. Wioska poszukiwaczy złota leży około 6 km za miastem. Pojechaliśmy tam motorami. Od razu otoczyła nas grupka osób i zaprowadzili nas do „szefa”. Szef siedział rozparty na krześle i usiłował sprawiać wrażenie króla wszechświata. Nie zaszczycił nas nawet spojrzeniem. Wytłumaczył nam, iż to od jego łaskawej zgody zależy czy będziemy mogli zwiedzić kopalnie. Następnie powiedział, że przydzieli nam nie jednego, a dwóch przewodników. Na końcu doszedł do punktu nie do uniknięcia, czyli że mamy mu zapłacić 10.000 FCA, ponieważ na zrobionych tu zdjęciach zarobimy w Europie miliony euro oraz poinformował, że w Europie za zrobienie zdjęcia płaci się dużo wyższe stawki. Na pytanie czy kiedykolwiek jego noga stanęła w Europie nie raczył odpowiedzieć. Jego postawa i żądana kwota były tak irytujące, że nawet nie chciało nam się z nim dyskutować i po prostu odjechaliśmy stamtąd. Po drodze mijaliśmy innych poszukiwaczy złota. Opowiedzieli nam trochę o swojej pracy i pozwolili się sfotografować. Powiedzieli, że przywożą ziemię z daleka i w specjalnie wykopanych rowach płuczą ją w kilku etapach aż uzyskają złoty piasek.


Erika pokazała nam również tamtejszy szpital. Dentysta nie jest tu tak naprawdę dentystą i jedyne, co umie zrobić to wyrywać zęby. Nie udało nam się zobaczyć sali operacyjnej, ponieważ trafiliśmy akurat na zabieg. Lekarz powiedział, że to co robią bardziej przypomina rzeźnię. Kilkadziesiąt metrów od głównego szpitala mieści się szpital dla gruźlików oraz chorych na trąd. Wielu z nich choruje na AIDS. Pacjenci trafiają tam w bardzo ciężkim stanie i mieszkają w nim po kilka miesięcy. Są trzy sale chorych, w każdej po osiem prowizorycznych łóżek. Niektórzy chorzy nie mają nawet pościeli. Całość przedstawia widok naprawdę smutny.


Z Batouri wracaliśmy już małym busikiem. Pokonanie 90km. dzielące Batouri od Bertoua zabrało nam 4 godziny. Cena biletu na tym odcinku zależy od pory roku. W porze deszczowej jest drożej, ponieważ trudniej jest przejechać. Niesamowicie męczące są liczne „zapory” na drodze. Jest to zwykle kilka beczek lub bambusowy kij grodzące przejazd, przy których czuwają żołnierze. Mogą przepuścić samochód bez problemów, mogą też zatrzymać i zacząć kontrolować. Oczywiście kiedy w oknie busa migną im białe twarze, bus prawdopodobnie zostanie zatrzymany. Kontrolują paszporty, wizę, często też książeczki szczepień. Tego ostatniego nie mają prawa robić, gdyż były już skontrolowane na lotnisku i gdyby coś było nie tak z naszymi szczepieniami po prostu nie zostalibyśmy wpuszczeni do Kamerunu. Szukają problemów, ponieważ szukają pieniędzy. Jeśli cokolwiek jest nie tak trzeba im zapłacić łapówkę. Z naszymi dokumentami wszystko jest jak najbardziej w porządku, a mimo do przy wjeździe do Abong Mbang zostaliśmy zatrzymani. Żołnierz, który wziął nasze paszporty udawał, że jest bardzo zdenerwowany, co jest ich stałym zagraniem, kiedy chcą nas przestraszyć. Kazano nam wysiąść z busa. Jeden mundurowy krzyczał, że nie jesteśmy zaszczepieni, podczas gdy drugi, najwyraźniej nie uzgodniwszy wspólnej wersji, że wiza jest nieważna. My mówiliśmy jedynie, że jesteśmy pewni, że wszystko jest w porządku. W rozmowę wmieszał się nasz kierowca, który szepnął mi na ucho, że żołnierzom chce się pić. Odpowiedziałam, że nie mamy zamiaru zapłacić za to jedynie, że mamy białą skórę. W końcu oddali nam paszporty. Było okropnie nieprzyjemnie. Całe zajście trwało około 40 minut. Nie zapłaciliśmy im ani grosza.


Pobyt z Abong Mbang wynagrodził nam uprzednie nieprzyjemności. Poszukując księdza, który według przewodnika chętnie opowiada o Pigmejach i pracy z nimi zupełnie przypadkiem trafiliśmy na polskie zakonnice, które przyjęły nas z iście polską gościnnością. Radość z możliwości konwersowania po polsku była obustronna. Poczęstowały nas zupą pomidorową i opowiadały o swoich przeżyciach w Kamerunie. Obie siostry są pielęgniarkami i pracują w przychodni. Wrażenia z pracy mają dość podobne do moich, ale że mieszkają w Afryce już dobrych kila lat dużo głębiej udało im się poznać tutejszą kulturę, zwyczaje, tok myślenia Kameruńczyków i dużo mogły nam wyjaśnić.


Siostra Nazariusza zawiozła nas do pigmejskiej wioski w buszu. Ponieważ Pigmeje znają ją z racji kontaktu w ośrodku zdrowia, bardzo nam tym ułatwiła kontakt z nimi. Zobaczyliśmy tradycyjne pigmejskie chatki- malutkie jak dwuosobowe namioty. W największej chacie stały dwa normalnej wielkości zbite z bambusa łóżka. Śpi na nich dziesięć osób –po pięć na każdym. Dzieci jest wszędzie pełno, wszystkie mają na sobie jakieś sznurki zawiązane na szyjach i w pasie. Siostra wytłumaczyła nam, że po pierwsze służą one do „ochrony” przed chorobami i czarami, po drugie matka może kontrolować, czy dziecko przybiera na wadze. Czary są na wschodzie bardzo rozpowszechnione. Siostra mogła nam o tym opowiedzieć, ponieważ po tylu latach ludzie nabrali do niej zaufania; kiedy my pytaliśmy o te sprawy na północy, zawsze uzyskiwaliśmy wymijające, niejasne odpowiedzi. Udało nam się wiele zobaczyć, ale ogólne wrażenie było nieco przygnębiające. Trudno zachwycać się urodą szałasu wiedząc, w jakich warunkach żyją tam ludzie, że większość dzieci nie chodzi do szkoły, że nie mają odpowiedniej opieki zdrowotnej, jedzą tylko platany, maniok i to, co uda im się upolować czy złowić.


Eunika

wtorek, 2 grudnia 2008

Dzien pierwszy - Park Waza i Oudjilla


Wyjazd do parku narodowego Waza planowaliśmy od dłuższego czasu, wiedząc, że będzie to najbardziej skomplikowane logistycznie przedsięwzięcie podczas naszego pobytu w Garoua. Przede wszystkim dlatego, że żeby zwiedzić park, trzeba mieć samochód, a żeby zwiedzanie było dla mnie choć trochę przyjemne – dodatkowo kierowcę. Myśl o samodzielnym prowadzeniu samochodu kilkaset kilometrów była dla mnie odstręczająca nie tylko ze względu na stan dróg i zupełnie różne od europejskich zachowania innych kierowców, ale przede wszystkim z powodu koniecznych pertraktacji podczas częstych policyjnych kontroli. Możliwości wymuszenia łapówki przez policję na białym człowieku, bardzo słabo mówiącym po francusku są ogromne, gdybyśmy jechali sami różne „nieoficjalne” opłaty podwoiłyby pewnie całkowity koszt i dodatkowo nadszarpnęły sporo nerwów. Ostatecznie udało się uzgodnić pożyczenie busa wraz z kierowcą od pastora z Maroua, choć aż do przyjazdu do Maroua w piątek po południu nie byliśmy pewni, czy naprawdę wszystko jest dograne.

Wyjechaliśmy z Garoua w piątek około 14.00 transportem publicznym, czyli jednym z przeładowanych busów, do których zdążyliśmy się już dobrze przyzwyczaić. Dwustukilometrowa trasa do Maroua zajęła nieco ponad cztery godziny, włączając w to krótki postój koło przydrożnego meczetu w jednej z wiosek, czyli przerwę na modlitwę. Do Maroua dotarliśmy już po zmroku, znaleźliśmy pastora (wraz z busem!), wkrótce zjawił się też kierowca. Ustaliliśmy, że następnego dnia przyjedzie po nas o 5.00, wczesny wyjazd był konieczny, ponieważ do parku Waza, oddalonego od Maroua o 2 godziny drogi, dobrze jest wjechać nie później niż o 7.00 – ponoć to najlepszy czas na obserwowanie zwierząt. Okazało się, że towarzyszyć nam będzie jeszcze syn pastora, który potem bardzo się przydawał jako tłumacz – kierowca miał z francuskim jeszcze większe problemy od nas, mówił głównie w fulfulde, języku dominującym w północnej części Kamerunu.

Chwilę po 7.00 stanęliśmy przed zamkniętą bramą parku Waza. Miejsce wyglądało na całkiem opuszczone, po chwili jednak znaleźliśmy zarządcę i zapłaciliśmy należne opłaty: 5000 CFA od osoby (Kameruńczyk płaci 1500 CFA), 2000 CFA za wjazd samochodu (nie do uniknięcia, samochód trzeba mieć), 2000 za wniesienie aparatu fotograficznego i 3500 za obowiązkowego przewodnika. Listopad nie jest najlepszym miesiącem na zwiedzanie Wazy, jest jeszcze mokro po porze deszczowej i część parku była w ogóle nieprzejezdna. Poza tym gdy jest bardzo sucho (marzec i kwiecień), zwierzęta schodzą się do nielicznych wtedy oczek wodnych i łatwiej je zobaczyć. Mimo tych niesprzyjających okoliczności widzieliśmy chyba większość „atrakcyjnych” gatunków, niestety z wyjątkiem słoni, które są ponoć bardzo mobilne i akurat przebywały poza parkiem. Spotkaliśmy i sfotografowaliśmy antylopy, żyrafy, różne ptaki gromadzące się koło oczek wodnych, marabuta i mangusty, zupełnie niespodziewanie natknąłem się też na pytona pożerającego jakiegoś ptaka przy brzegu stawu. Gdy zbliżyłem się z aparatem pyton dał nura pod powierzchnię wody, ani myśląc o wypuszczeniu z paszczy swojej zdobyczy. Po sześciu godzinach przejechaliśmy całą trasę (dostępną o tej porze roku). Rozważaliśmy możliwość zostania do wieczora, żeby zobaczyć jeszcze jakieś zwierzęta przy wodopoju, ale byliśmy już mocno zmęczeni upałem i postanowiliśmy nie przeciągać wizyty w parku, tylko korzystając z busa i kierowcy (zresztą dobrze opłaconego) dostać się do wioski Oudijlla. Najpierw pojechaliśmy główną (asfaltową) drogą do Mora, gdzie mieliśmy zamiar później spędzić noc, a następnie zaczęliśmy wspinaczkę do Oudjilla.
O tym, że kilkunastokilometrowa droga między Mora a Oudjilla jest zła wiedzieliśmy, ale nie spodziewaliśmy się co to naprawdę oznacza. W Polsce niektóre górskie piesze szlaki turystyczne wydają się łatwiejsze do pokonania. Gdy wreszcie, po chwili mocnych wrażeń, wjechaliśmy do położonej na górze wioski, byliśmy pełni podziwu dla możliwości busa 4x4 i jego kierowcy. Rozpoczęliśmy spacer po wyjątkowo pięknie położonej wiosce, prawdopodobnie było jedno z ciekawszych miejsc, jakie odwiedziliśmy w Kamerunie. Wioska przygotowana jest na wizyty turystów, oprowadzaniem zajmuje się jeden z synów wodza. Opowiada bardzo ciekawie, pod koniec liczy na drobną opłatę, ale absolutnie nie jest nachalny. Oudjilla, mimo, że czasami przyjeżdżają tam turyści, jest wyjątkowo autentyczna, widać, że to nie skansen, tylko normalnie żyjąca społeczność. Dodajmy – społeczność animistów, choć ponoć dużo młodych jest już Chrześcijanami.
Na początku wizyty zostaliśmy przedstawieni wodzowi, bardzo miłemu starszemu panu, który siedział przed swoim pałacem i bawił się z kilkorgiem dzieci, być może jego wnukami albo synami. Z wodzem niestety trzeba było rozmawiać przy pomocy tłumacza, wymiana zdań była dość krótka i konwencjonalna, ale bardzo przyjazna. Po chwili zaproponowano nam, byśmy zrobili sobie z wodzem pamiątkowe zdjęcie i rozpoczęliśmy zwiedzanie pałacu. To obiekt trudny do opisania – z zewnątrz praktycznie niewidoczny i mało odróżniający się od innych chat. Po wejściu jednak byliśmy prowadzeni przez różne sale, połączone wąskimi korytarzami, z których każda znajdowała się na innym poziomie, pełno było schodów i przejść. We wnętrzu panował mrok, stąd zdjęcia, robione z lampą błyskową, zupełnie nie oddają jego klimatu. W środku jest prawie zupełnie ciemno, tylko gdzieniegdzie z małych otworów w ścianach albo w suficie przedostaje się do środka strumień światła. Pałac to miejsce, gdzie mieszka wódz wraz ze swoimi 50 żonami. Ilość to pokaźna, część przeznaczona dla żon zajmuje też sporo miejsca. Każda dysponuje czterema pomieszczeniami, wielkością i kształtem przypominającymi słup ogłoszeniowy. Jeden z takich pokoi to sypialnia, drugi – kuchnia, pozostałe dwa to spichlerze, gdzie przechowywane jest ziarno. Wśród tych ni to glinianych uli, ni to beczek, nieznacznie wyróżnia się kuchnia pierwszej żony, wokół wejścia wyryte jest w glinie niewielkie zdobienie. Ponoć podczas nieobecności wodza w wiosce, to do niej kierowane są zwykle przez niego rozstrzygane sprawy.

Poza częścią mieszkalną dla żon, w pałacu znajduje się wiele innych pomieszczeń. Najbardziej okazała jest sala, w której dwa razy w tygodniu wódz w towarzystwie innych dostojników rozstrzyga spory i wymierza sprawiedliwość. Pewnie ma sporo pracy, podlega mu bowiem cały kanton, liczący 25 000 osób. Specjalne pomieszczenie przeznaczone jest na świętego byka (zawsze trzyletniego), zarzynanego i uroczyście zjadanego podczas dorocznego święta. W innej sali znajduje się grób poprzedniego wodza. Czuwanie przy nim i pilnowanie go to obowiązek tej żony, która nie urodziła wodzowi dzieci. Dowiedzieliśmy się też, że po śmierci wodza jego następcą zostaje drugi syn pierwszej żony. W kolejnym pomieszczeniu, które oglądaliśmy, znajdowały się gliniane naczynia z winem. Podobnie jak byk, przeznaczone jest tylko do specjalnych obrzędów – raz w roku „pojeni” są nim zmarli wodzowie. Wyjaśniono nam, że wielkość tych glinianych naczyń odzwierciedla historię wioski, to jedyny sposób na jej przekazanie, nie jest bowiem spisywana. Po śmierci wodza sporządza się nowe naczynie, tym większe, im większa za jego rządów była populacja kantonu. Po wielkości stągwi można się zatem zorientować, czy za danego wodza panował dostatek i pokój, czy była wojna lub np. klęska głodu.

W wiosce wychowywaniem chłopców zajmują się ojcowie a córek - matki. Małżeństwo jest obowiązkowe, dla mężczyzny w wieku 20 lat, dla kobiety 18, młodej parze budowana jest nowa chata.
W Oudjilla czuliśmy się zupełnie jak w innej epoce, prawdopodobnie poza obecnością telefonów komórkowych i jednego samochodu terenowego w wiosce naprawdę niewiele się tam zmieniło przez ostatnie kilka wieków. Tego dnia zjechaliśmy jeszcze tylko do Mora i zatrzymaliśmy się w tanim hotelu, pożegnawszy uprzednio kierowcę busa i syna pastora, którzy wrócili do Maroua. Zostaliśmy sami, czekając na następny dzień, który miał być równie obfity w nowe wrażenia.

T.D.

Dzien drugi - Roumsiki



Drugiego dnia naszej wycieczki o siódmej rano wyszliśmy z naszego obskurnego hotelu w Mora pogryzieni przez komary w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia oraz transportu do Mokolo. Mocna kawa i bagietki z czekoladą spożyte w „barze” postawiły nas na nogi. „Bar” to były dwa stoliki –jeden służący za ladę, drugi dla klientów, które ogrodzono wysoką plecionką. Sprzedawca oczywiście zaproponował nam od razu, że znajdzie nam zaufanego kierowcę do Mokolo za jedyne 5000FCA.

Planowaliśmy jechać do Mokolo przez Koza. Jest to około 50 kilometrów. Trasa jest ładniejsza niż ta przez Maroua, ale droga tak zła, że przejechać nią można tylko motorem. Znalezienie transportu nie było trudne, trudne było wytargowanie przyzwoitej ceny. Po długich dyskusjach w momencie, kiedy Tomek zdecydowanym głosem oznajmił: ”Albo się zgadzacie, albo idziemy szukać kogoś innego” (bo mój mąż najpłynniej mówi po francusku, kiedy się zirytuje), taksówkarze przystali na 3500FCA od osoby. Jechaliśmy prawie trzy godziny. Po drodze złapaliśmy gumę i straciliśmy trochę czasu, mimo że oni tutaj nie zdejmują koła przy łataniu dętki. Naprawdę prześliczne widoki zaczęły się dopiero za Koza. Teren tam jest górzysty, malutkie okrągłe chatki zwane bukaru są malowniczo porozrzucane grupami na stokach, mil suszy się powiązany w snopki, pasą się kozy i osiołki. Gdzie się nie spojrzy na prawie niewidocznych ścieżynkach ludzie drepcą, wędrują jak mrówki. Na głowach noszą miski pełne owoców, wiązki drewna, zawiniątka o nieodgadnionej zawartości, kanistry wody. Przejeżdżaliśmy obok malutkiej wioski, w której pod rozłożystym drzewem odbywało się nabożeństwo- bez kazalnicy, bez ławek. Mijaliśmy kilka wstęg piasku, które niegdyś musiały być rzekami. W piasku wykopana była dziura, na dnie której zbierała się woda. W dziurze siedziała dziewczyna i miskę zbierała tę wodę i nalewała czekającym osobom do plastikowych kanistrów.

Kiedy dojechaliśmy do Mokolo spotkała nas nieprzyjemna niespodzianka ze strony naszych kierowców, którzy najwidoczniej nie mogli się oprzeć chęci wykorzystania nasara i nagle zaczęli twierdzić, że 3500FCA to zapłata za drogę do Koza, a za przejazd z Koza do Mokolo musimy im dopłacić. Szybko znaleźli popleczników, gotowych przysiąc na niebo i ziemię, że niemożliwe jest, żeby jakikolwiek kierowca zgodził się na taką cenę za przejazd tą trasą. Wyjaśniliśmy im, że powinni byli powiedzieć nam to w Mora, a nie po przyjeździe na miejsce i poszliśmy swoją drogą szukać transportu do Roumsiki. Okazało się, że wszystkie busy już odjechały. Znów został nam tylko motor i kolejne 50 kilometrów do przebycia.

Droga do Roumsiki biegnie przy samej granicy z Nigerią i również nie ma na niej ani metra asfaltu. Im bliżej Roumsiki tym więcej wyrasta na horyzoncie wulkanicznych skał przypominających zęby dzikich zwierząt. Ze spalonej słońcem niskiej trawy sterczą tu i ówdzie przywodząc na myśl krainy jakie sobie wyobrażaliśmy czytając bajki. Gdyby powędrować dalej przez inne mniej dostępne wioski można by tych skał zobaczy dużo więcej. Ale na wędrówkę w górach Mandara trzeba mieć i więcej czasu, i więcej pieniędzy niż mieliśmy my.
Kierowcy obiecali dowieźć nas do wioski w godzinę. Na miejscu byliśmy po dwóch. Był to dzień targowy. Od razu zaatakowały nas dzieci wyciągające rączki i krzyczące: „Daj mi prezent! Nie masz prezentu to daj mi pieniądze” tonem ani trochę nie zbliżonym do prośby oraz „przewodnicy”. Każdy z nich twierdził, że absolutnie nie jest możliwe zwiedzenie wioski bez przewodnika. Nie było sposobu, żeby ich odgonić, zniechęcić, opędzić się od nich. Byli tak nachalni, że dość szybko mieliśmy ochotę stamtąd uciekać. Wszyscy jak jeden mąż zaczynali tak samo: „Roum- znaczy góra, Siki to pierwszy człowiek, który zawędrował w te tereny i założył tu osadę. Stąd wzięła się nazwa Roumsiki…”. Wiedzieli, co mają do pokazania i każdy chciał nas prowadzić do 1.wróżbity, który czyta przyszłość z ruchu krabów, 2. garncarki robiącej miseczki z gliny, 3. tkacza nici bawełnianej. Do tkacza daliśmy się zaprowadzić. Okazało się, że pełni on funkcję bardziej atrakcji turystycznej i płatnego obiektu do fotografowania niż naprawdę ma na celu produkcje materiału. Ponieważ staliśmy się już oporni na dawanie pieniędzy łaskawie oznajmiono nam, iż za darmo możemy jedynie pooglądać sklepową wystawę. Na każdym kroku czuć było, że mieszkańcy nauczyli się, że z turystyki da się żyć, ale nie umieją czerpać z niej korzyści w sposób elegancki czy choćby przyzwoity. Zakupiliśmy więc jedynie dwie „gitary” przedstawiające Siki i jego żonę i ruszyliśmy w drogę powrotną do Mokolo. Pierwotnie zastanawialiśmy się nad powrotem do Garoua wzdłuż granicy z Nigerią, ale odradzono nam to z powodu nieprzejezdnej drogi oraz band nigeryjskich złodziei grasujących przy granicy.

Nasi kierowcy czekali na nas wiernie. Widocznie przystaliśmy na cenę wyższą niż to przyjęte. Drogę powrotną pokonaliśmy w niecałe półtorej godziny. Czułam się jak na rajdzie Paryż- Dakar. Spieszyliśmy się, ponieważ obiecywano nam bezpośredni autobus do Garoua o 16. Oczywiście w Mokolo nikt o takim autobusie nie słyszał i musieliśmy znów wracać do Maroua. W Maroua byliśmy przed zmierzchem i baliśmy się, że nie uda nam się już znaleźć transportu. Na małym dworcu, czyli raczej podwórku, trafiliśmy na busa, który miał jeszcze tego wieczora wyjechać w naszym kierunku. Kupiliśmy bilety. Po godzinie czekania zapytałam się, kiedy ten autobus w końcu odjedzie.
-Po modlitwie.
-Kiedy będzie modlitwa?
-Niedługo.
-Jak długo trwa modlitwa?
-Yhm..
-Pół godziny?
-Yhm..
-Godzinę?
-Yhm..

Zrezygnowana dowiedziałam się od współpasażera, że mają już 18 biletów sprzedanych do Garoua, co oznacza, że autobus odjedzie. Kiedy- niewiadomo, pewnie niedługo. W pięć minut po udzieleniu nam tej informacji uprzejmy współpasażer podszedł i poinformował nas, że właściwie moglibyśmy mu podarować jedną gitarę z Roumsiki skoro mamy dwie, jesteśmy biali i bogaci, a on jest czarny i biedny.
Do domu dotarliśmy szczęśliwie chwilę przed północą.
Eunika