Drugiego dnia naszej wycieczki o siódmej rano wyszliśmy z naszego obskurnego hotelu w Mora pogryzieni przez komary w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia oraz transportu do Mokolo. Mocna kawa i bagietki z czekoladą spożyte w „barze” postawiły nas na nogi. „Bar” to były dwa stoliki –jeden służący za ladę, drugi dla klientów, które ogrodzono wysoką plecionką. Sprzedawca oczywiście zaproponował nam od razu, że znajdzie nam zaufanego kierowcę do Mokolo za jedyne 5000FCA.
Planowaliśmy jechać do Mokolo przez Koza. Jest to około 50 kilometrów. Trasa jest ładniejsza niż ta przez Maroua, ale droga tak zła, że przejechać nią można tylko motorem. Znalezienie transportu nie było trudne, trudne było wytargowanie przyzwoitej ceny. Po długich dyskusjach w momencie, kiedy Tomek zdecydowanym głosem oznajmił: ”Albo się zgadzacie, albo idziemy szukać kogoś innego” (bo mój mąż najpłynniej mówi po francusku, kiedy się zirytuje), taksówkarze przystali na 3500FCA od osoby. Jechaliśmy prawie trzy godziny. Po drodze złapaliśmy gumę i straciliśmy trochę czasu, mimo że oni tutaj nie zdejmują koła przy łataniu dętki. Naprawdę prześliczne widoki zaczęły się dopiero za Koza. Teren tam jest górzysty, malutkie okrągłe chatki zwane bukaru są malowniczo porozrzucane grupami na stokach, mil suszy się powiązany w snopki, pasą się kozy i osiołki. Gdzie się nie spojrzy na prawie niewidocznych ścieżynkach ludzie drepcą, wędrują jak mrówki. Na głowach noszą miski pełne owoców, wiązki drewna, zawiniątka o nieodgadnionej zawartości, kanistry wody. Przejeżdżaliśmy obok malutkiej wioski, w której pod rozłożystym drzewem odbywało się nabożeństwo- bez kazalnicy, bez ławek. Mijaliśmy kilka wstęg piasku, które niegdyś musiały być rzekami. W piasku wykopana była dziura, na dnie której zbierała się woda. W dziurze siedziała dziewczyna i miskę zbierała tę wodę i nalewała czekającym osobom do plastikowych kanistrów.
Kiedy dojechaliśmy do Mokolo spotkała nas nieprzyjemna niespodzianka ze strony naszych kierowców, którzy najwidoczniej nie mogli się oprzeć chęci wykorzystania nasara i nagle zaczęli twierdzić, że 3500FCA to zapłata za drogę do Koza, a za przejazd z Koza do Mokolo musimy im dopłacić. Szybko znaleźli popleczników, gotowych przysiąc na niebo i ziemię, że niemożliwe jest, żeby jakikolwiek kierowca zgodził się na taką cenę za przejazd tą trasą. Wyjaśniliśmy im, że powinni byli powiedzieć nam to w Mora, a nie po przyjeździe na miejsce i poszliśmy swoją drogą szukać transportu do Roumsiki. Okazało się, że wszystkie busy już odjechały. Znów został nam tylko motor i kolejne 50 kilometrów do przebycia.
Droga do Roumsiki biegnie przy samej granicy z Nigerią i również nie ma na niej ani metra asfaltu. Im bliżej Roumsiki tym więcej wyrasta na horyzoncie wulkanicznych skał przypominających zęby dzikich zwierząt. Ze spalonej słońcem niskiej trawy sterczą tu i ówdzie przywodząc na myśl krainy jakie sobie wyobrażaliśmy czytając bajki. Gdyby powędrować dalej przez inne mniej dostępne wioski można by tych skał zobaczy dużo więcej. Ale na wędrówkę w górach Mandara trzeba mieć i więcej czasu, i więcej pieniędzy niż mieliśmy my.
Kierowcy obiecali dowieźć nas do wioski w godzinę. Na miejscu byliśmy po dwóch. Był to dzień targowy. Od razu zaatakowały nas dzieci wyciągające rączki i krzyczące: „Daj mi prezent! Nie masz prezentu to daj mi pieniądze” tonem ani trochę nie zbliżonym do prośby oraz „przewodnicy”. Każdy z nich twierdził, że absolutnie nie jest możliwe zwiedzenie wioski bez przewodnika. Nie było sposobu, żeby ich odgonić, zniechęcić, opędzić się od nich. Byli tak nachalni, że dość szybko mieliśmy ochotę stamtąd uciekać. Wszyscy jak jeden mąż zaczynali tak samo: „Roum- znaczy góra, Siki to pierwszy człowiek, który zawędrował w te tereny i założył tu osadę. Stąd wzięła się nazwa Roumsiki…”. Wiedzieli, co mają do pokazania i każdy chciał nas prowadzić do 1.wróżbity, który czyta przyszłość z ruchu krabów, 2. garncarki robiącej miseczki z gliny, 3. tkacza nici bawełnianej. Do tkacza daliśmy się zaprowadzić. Okazało się, że pełni on funkcję bardziej atrakcji turystycznej i płatnego obiektu do fotografowania niż naprawdę ma na celu produkcje materiału. Ponieważ staliśmy się już oporni na dawanie pieniędzy łaskawie oznajmiono nam, iż za darmo możemy jedynie pooglądać sklepową wystawę. Na każdym kroku czuć było, że mieszkańcy nauczyli się, że z turystyki da się żyć, ale nie umieją czerpać z niej korzyści w sposób elegancki czy choćby przyzwoity. Zakupiliśmy więc jedynie dwie „gitary” przedstawiające Siki i jego żonę i ruszyliśmy w drogę powrotną do Mokolo. Pierwotnie zastanawialiśmy się nad powrotem do Garoua wzdłuż granicy z Nigerią, ale odradzono nam to z powodu nieprzejezdnej drogi oraz band nigeryjskich złodziei grasujących przy granicy.
Nasi kierowcy czekali na nas wiernie. Widocznie przystaliśmy na cenę wyższą niż to przyjęte. Drogę powrotną pokonaliśmy w niecałe półtorej godziny. Czułam się jak na rajdzie Paryż- Dakar. Spieszyliśmy się, ponieważ obiecywano nam bezpośredni autobus do Garoua o 16. Oczywiście w Mokolo nikt o takim autobusie nie słyszał i musieliśmy znów wracać do Maroua. W Maroua byliśmy przed zmierzchem i baliśmy się, że nie uda nam się już znaleźć transportu. Na małym dworcu, czyli raczej podwórku, trafiliśmy na busa, który miał jeszcze tego wieczora wyjechać w naszym kierunku. Kupiliśmy bilety. Po godzinie czekania zapytałam się, kiedy ten autobus w końcu odjedzie.
-Po modlitwie.
-Kiedy będzie modlitwa?
-Niedługo.
-Jak długo trwa modlitwa?
-Yhm..
-Pół godziny?
-Yhm..
-Godzinę?
-Yhm..
Zrezygnowana dowiedziałam się od współpasażera, że mają już 18 biletów sprzedanych do Garoua, co oznacza, że autobus odjedzie. Kiedy- niewiadomo, pewnie niedługo. W pięć minut po udzieleniu nam tej informacji uprzejmy współpasażer podszedł i poinformował nas, że właściwie moglibyśmy mu podarować jedną gitarę z Roumsiki skoro mamy dwie, jesteśmy biali i bogaci, a on jest czarny i biedny.
Do domu dotarliśmy szczęśliwie chwilę przed północą.
Eunika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz