piątek, 7 listopada 2008

Rzecz o kamerunskiej medycynie cz.I


W tym o medycynie traktującym artykule chciałabym czytelnika prosić o wyrozumiałość z powodu niedostatków wiedzy i doświadczenia autorki.

CZĘŚĆ OGÓLNA

Pracuję teraz w misyjnym centrum zdrowia w Garoua na północy Kamerunu. Mimo iż klimat nie jest tu korzystny a ludzie niewykształceni i biedni, to praca tutaj podoba mi się wyjątkowo. Widać efekty tego, co robimy. Praca daje dużo satysfakcji. Mimo że ciągle tylko malaria i malaria, i do znudzenia malaria aż czasami zastanawiam się, czy kiedykolwiek wyleczę więcej pacjentów chorych na cokolwiek innego niż wyleczyłam z malarii, to jednak zawsze trafi się „ciekawy przypadek”, który sprawia, że wieczorem w domu ślęczę z nosem w wielkiej czarnej księdze, czyli moim „Merck’s Manual”, kombinuję, podpytuję…I to wcale niekoniecznie dlatego, że przypadek jest rodem z serialu „House M.D.”, ale po prostu z tak różnych dziedzin przychodzą chorzy, że ani wiedzy, ani pamięci mi nie starcza. A kiedy już doczytam, to muszę to jeszcze skonfrontować z tutejszymi możliwościami. Niestety wyniki nie zawsze są zachęcające.
Najgorzej jest, kiedy przychodzą matki z niedożywionymi dziećmi, które do tego często są upośledzone w rozwoju fizycznym i umysłowym a aktualnie mają po prostu malarię czy inne zakażenie. Taka matka chce leczyć jedynie tę malarię. Nie chce słyszeć o dalszej diagnostyce, leczeniu czy rehabilitacji. Uważa, że dziecko takie było, jest i będzie, koniec i kropka. Może zresztą wie, że nie ma takich możliwości? Tutejsi rodzice są w ogóle bardzo „odważni”- jeśli przyjdzie sąsiad i przyniesie lek, to grzecznie podadzą go choremu dziecku, nie wiedząc ani co to jest, ani jaką dawkę podają.

Personel ośrodka liczy 17 osób łącznie ze strażnikiem i ogrodnikiem. Są dwa gabinety- w jednym przyjmuje doktor Alima, a drugim ja. Oboje pracujemy z tłumaczem, ponieważ większość tutejszej ludności posługuje się językiem fulfulde, którego żadne z nas nie zna. Ponieważ w chwilach przestoju nasi tłumacze mają niewyjaśnioną zdolność znikania, którą gotowa jestem w ogóle przypisać tubylcom, nauczyłam się kilku podstawowych pytań i poleceń w fulfulde. Niestety, zwykle źle na tym wychodzę, ponieważ kiedy powiem jedno z pięciu zdań, które opanowałam, zaczyna bystro płynąć potok skarg i żalów, z którego wyłapuję jedynie słowo „leki”, bo brzmi tak samo i znaczy dokładnie to samo co po polsku. Muszę wtedy bezradnie rozkładać ręce i po francusku poinformować, że idę szukać po różnych zakamarkach malutkiego centrum mojej, z pewnością gdzieś odpoczywającej, tłumaczki. Język francuski znają tylko ci, którzy mieli szczęście uczęszczać do szkoły. Szkoła jest płatna począwszy od przedszkola. Najgorzej mają muzułmańskie dziewczynki, z których wiele w ogóle nigdy w szkole nie było.

Chory przychodzi z samego rana i rejestruje się, wnosząc opłatę za konsultację. W przeliczeniu na polskie pieniądze są to 3 złote. Centrum nie zarabia- w miesięcznych bilansach wychodzi zwykle w okolicy zera. Każdy pacjent musi mieć kajecik, w którym zapisuje się historię choroby i który chory zabiera ze sobą do domu. Na okładce zapisuje się imię i nazwisko, dzielnicę (Adresów jako takich nie ma; można mieć ewentualnie skrytkę pocztową. Listonoszy zresztą też nie ma.) oraz wiek, z którego określeniem pacjenci, szczególnie ci starsi, często mają duże trudności. Nie raz już konsultowałam pacjentkę, która w rubryczce wiek miała wpisane 35, a wyglądała na 60 i ostatnią miesiączkę miała 8 lat temu. Pielęgniarka „bierze parametry”, czyli mierzy ciśnienie, temperaturę, puls i waży. Często po zmierzeniu temperatury dziecko natychmiast odsyłane jest do zimnej kąpieli; takich prostych, naturalnych metod używają tu sporo. Zbieram wywiad, przy czym każdy, kto ma podwyższoną temperaturę, oznajmia mi uroczyście, że ma malarię, a na pytanie, jakie leki brał w domu, słyszę zwykle: „antybiotyk”, bez możliwości dalszej specyfikacji, albo „chininę” przy czym po dalszej inwigilacji okazuje się, że była to „chinina na brzuch” albo „chinina na gardło”, bo dla niektórych „tabletka” i „chinina” to synonimy. Tak zwane „leki z Nigerii” cieszą się tu dużym powodzeniem. Podobno są najgorsze z możliwych i odsyłamy je zawsze z powrotem do hurtowni, ponieważ są przeterminowane lub z zamazaną celowo datą przydatności do użycia, w ampułkach pływają różne męty oraz słyną z tego, że prawie nie zwierają substancji czynnej. Do tego ludzie kupują je na ulicy czy targu, gdzie są długo wystawiane na działanie słońca, deszczu, upału…. Po zebraniu prostego wywiadu badam i musze zdecydować czy wysyłam pacjenta na badania laboratoryjne czy też od razu jestem w stanie przepisać mu leczenie. Przy tym często tak naprawdę decyzja nie należy do mnie, ponieważ pacjent zastrzega, że ma tylko 1000 FCA (=5 pln) na wszystko, co sugeruje, że lepiej leczyć niż badać i później nie mieć za co leczyć. Przeszłam już do porządku dziennego nad rozpoznawaniem zapaleń płuc tylko na podstawie objawów osłuchowych, astmy na podstawie występowania świstów i wywiadu, padaczki tylko na podstawie wywiadu.

Czasami naprawdę mam skrupuły zlecając jakieś badanie, bo mam świadomość, że prawdopodobnie cała rodzina będzie z tego powodu biedować przez kolejny miesiąc. Na wyniki badań czeka się do popołudnia. Wtedy zeszyciki wracają do mnie z wynikami i przepisuję leczenie. Nie jest przyjęte wysyłanie pacjenta na kolejne badania czy nawet zobaczenie go ponownie razem z wynikami (zeszyt z wynikami przynosi mi wujek czy siostra).

Na początku, kiedy przychodził pacjent- mężczyzna lat 30, 175 cm wzrostu, 45 kilo wagi to od razu chciałam mu robić badanie na HIV. Hadi (o której później) nauczyła mnie więc rozróżniać pochodzące z Sudanu plemię Fulbe, które ma bardzo charakterystyczne cechy fizyczne- są wysocy jak tyczki i chudzi jak śledzie, ich kolor skóry jest bardziej brązowy niż czarny, mają odstające uszy i charakterystyczne nosy oraz czoło.

Dziennie przyjmuję 20-30 pacjentów. Najczęściej spotykam się z malarią, zapaleniem płuc i oskrzeli, ciężką anemią, amebozą, gardiozą, bakteryjnymi i grzybiczymi zakażeniami przewodu pokarmowego, zaburzeniami miesiączkowania, chorobami przenoszonymi drogą płciową, ropniami, HIV, gruźlicą, urazami i pobiciem. Rzadziej z nadciśnieniem, cukrzycą, zapaleniem opon mózgowo- rdzeniowych, WZW B, durem brzusznym, anginą, astmą. Częste są dermatologiczne dziwy…Najgorzej mi tu idzie właśnie z dermatologią. Nie dość, że zdecydowanie nie jest ona moją domeną, to wszystko wygląda zupełnie inaczej na czarnej skórze. A czego to oni na tej skórze nie mają! Szczególnie kiedy dodatkowo mają HIV…Już mniej więcej rozróżniam grzybicę, alergię (bardzo często po makreli), półpasiec i zakażenie bakteryjne, świerzb i „ringworm”, larwę wędrującą skórną, a nawet częsty tu łupież pstry i pamiętam o schistosomozie, kiedy pacjent skarży się na świąd (chociaż widziałam tylko dwa przypadki!). Ale gdyby Hadijatou, czyli moja wyżej już wspomniana tłumaczka, nie pracowała ze mną to nie byłoby łatwo. Zaprzyjaźniłyśmy się i mimo że uparcie znika, dobrze nam się razem współpracuje. Hadi jest o rok starsza ode mnie i nawróciła się na chrześcijaństwo z islamu. Z zawodu jest pielęgniarką z niemałym stażem, więc w kwestiach dermatologicznych zupełnie polegam na jej opinii. Ostatnio na przykład przyszła młoda dziewczyna z licznymi zmianami skórnymi, których nie umiałam przypasować do absolutnie niczego. Hadi rzuciła okiem i orzekła: „To tylko ugryzienia przez bombardier. Nic nie trzeba z tym robić.” Pacjentka wyszła, a ja dowiedziałam się, że ów „bombardier” to pająk. Kiedy indziej przyszedł chłopak mający na tułowiu i kończynach kilka wyraźnie odgraniczonych swędzących palm wielkości pięciozłotówki, a na ich obwodzie był łańcuszek pęcherzyków. Wyglądało to kosmicznie i nie wiedziałam, co to za dziw, i Hadi też nie. Doszukałam się, że to „peau glabre”, który leczy się gruzeofulwiną. Kiła, rzeżączka, chlamydia, opryszczka, kłykciny kończyste (pięknie wyhodowane jakby specjalnie do zdjęcia do podręcznika ginekologii) nie są rzadkością.

Eunika

Brak komentarzy: