Wyjazd do parku narodowego Waza planowaliśmy od dłuższego czasu, wiedząc, że będzie to najbardziej skomplikowane logistycznie przedsięwzięcie podczas naszego pobytu w Garoua. Przede wszystkim dlatego, że żeby zwiedzić park, trzeba mieć samochód, a żeby zwiedzanie było dla mnie choć trochę przyjemne – dodatkowo kierowcę. Myśl o samodzielnym prowadzeniu samochodu kilkaset kilometrów była dla mnie odstręczająca nie tylko ze względu na stan dróg i zupełnie różne od europejskich zachowania innych kierowców, ale przede wszystkim z powodu koniecznych pertraktacji podczas częstych policyjnych kontroli. Możliwości wymuszenia łapówki przez policję na białym człowieku, bardzo słabo mówiącym po francusku są ogromne, gdybyśmy jechali sami różne „nieoficjalne” opłaty podwoiłyby pewnie całkowity koszt i dodatkowo nadszarpnęły sporo nerwów. Ostatecznie udało się uzgodnić pożyczenie busa wraz z kierowcą od pastora z Maroua, choć aż do przyjazdu do Maroua w piątek po południu nie byliśmy pewni, czy naprawdę wszystko jest dograne.
Wyjechaliśmy z Garoua w piątek około 14.00 transportem publicznym, czyli jednym z przeładowanych busów, do których zdążyliśmy się już dobrze przyzwyczaić. Dwustukilometrowa trasa do Maroua zajęła nieco ponad cztery godziny, włączając w to krótki postój koło przydrożnego meczetu w jednej z wiosek, czyli przerwę na modlitwę. Do Maroua dotarliśmy już po zmroku, znaleźliśmy pastora (wraz z busem!), wkrótce zjawił się też kierowca. Ustaliliśmy, że następnego dnia przyjedzie po nas o 5.00, wczesny wyjazd był konieczny, ponieważ do parku Waza, oddalonego od Maroua o 2 godziny drogi, dobrze jest wjechać nie później niż o 7.00 – ponoć to najlepszy czas na obserwowanie zwierząt. Okazało się, że towarzyszyć nam będzie jeszcze syn pastora, który potem bardzo się przydawał jako tłumacz – kierowca miał z francuskim jeszcze większe problemy od nas, mówił głównie w fulfulde, języku dominującym w północnej części Kamerunu.
Chwilę po 7.00 stanęliśmy przed zamkniętą bramą parku Waza. Miejsce wyglądało na całkiem opuszczone, po chwili jednak znaleźliśmy zarządcę i zapłaciliśmy należne opłaty: 5000 CFA od osoby (Kameruńczyk płaci 1500 CFA), 2000 CFA za wjazd samochodu (nie do uniknięcia, samochód trzeba mieć), 2000 za wniesienie aparatu fotograficznego i 3500 za obowiązkowego przewodnika. Listopad nie jest najlepszym miesiącem na zwiedzanie Wazy, jest jeszcze mokro po porze deszczowej i część parku była w ogóle nieprzejezdna. Poza tym gdy jest bardzo sucho (marzec i kwiecień), zwierzęta schodzą się do nielicznych wtedy oczek wodnych i łatwiej je zobaczyć. Mimo tych niesprzyjających okoliczności widzieliśmy chyba większość „atrakcyjnych” gatunków, niestety z wyjątkiem słoni, które są ponoć bardzo mobilne i akurat przebywały poza parkiem. Spotkaliśmy i sfotografowaliśmy antylopy, żyrafy, różne ptaki gromadzące się koło oczek wodnych, marabuta i mangusty, zupełnie niespodziewanie natknąłem się też na pytona pożerającego jakiegoś ptaka przy brzegu stawu. Gdy zbliżyłem się z aparatem pyton dał nura pod powierzchnię wody, ani myśląc o wypuszczeniu z paszczy swojej zdobyczy. Po sześciu godzinach przejechaliśmy całą trasę (dostępną o tej porze roku). Rozważaliśmy możliwość zostania do wieczora, żeby zobaczyć jeszcze jakieś zwierzęta przy wodopoju, ale byliśmy już mocno zmęczeni upałem i postanowiliśmy nie przeciągać wizyty w parku, tylko korzystając z busa i kierowcy (zresztą dobrze opłaconego) dostać się do wioski Oudijlla. Najpierw pojechaliśmy główną (asfaltową) drogą do Mora, gdzie mieliśmy zamiar później spędzić noc, a następnie zaczęliśmy wspinaczkę do Oudjilla.
O tym, że kilkunastokilometrowa droga między Mora a Oudjilla jest zła wiedzieliśmy, ale nie spodziewaliśmy się co to naprawdę oznacza. W Polsce niektóre górskie piesze szlaki turystyczne wydają się łatwiejsze do pokonania. Gdy wreszcie, po chwili mocnych wrażeń, wjechaliśmy do położonej na górze wioski, byliśmy pełni podziwu dla możliwości busa 4x4 i jego kierowcy. Rozpoczęliśmy spacer po wyjątkowo pięknie położonej wiosce, prawdopodobnie było jedno z ciekawszych miejsc, jakie odwiedziliśmy w Kamerunie. Wioska przygotowana jest na wizyty turystów, oprowadzaniem zajmuje się jeden z synów wodza. Opowiada bardzo ciekawie, pod koniec liczy na drobną opłatę, ale absolutnie nie jest nachalny. Oudjilla, mimo, że czasami przyjeżdżają tam turyści, jest wyjątkowo autentyczna, widać, że to nie skansen, tylko normalnie żyjąca społeczność. Dodajmy – społeczność animistów, choć ponoć dużo młodych jest już Chrześcijanami.
Na początku wizyty zostaliśmy przedstawieni wodzowi, bardzo miłemu starszemu panu, który siedział przed swoim pałacem i bawił się z kilkorgiem dzieci, być może jego wnukami albo synami. Z wodzem niestety trzeba było rozmawiać przy pomocy tłumacza, wymiana zdań była dość krótka i konwencjonalna, ale bardzo przyjazna. Po chwili zaproponowano nam, byśmy zrobili sobie z wodzem pamiątkowe zdjęcie i rozpoczęliśmy zwiedzanie pałacu. To obiekt trudny do opisania – z zewnątrz praktycznie niewidoczny i mało odróżniający się od innych chat. Po wejściu jednak byliśmy prowadzeni przez różne sale, połączone wąskimi korytarzami, z których każda znajdowała się na innym poziomie, pełno było schodów i przejść. We wnętrzu panował mrok, stąd zdjęcia, robione z lampą błyskową, zupełnie nie oddają jego klimatu. W środku jest prawie zupełnie ciemno, tylko gdzieniegdzie z małych otworów w ścianach albo w suficie przedostaje się do środka strumień światła. Pałac to miejsce, gdzie mieszka wódz wraz ze swoimi 50 żonami. Ilość to pokaźna, część przeznaczona dla żon zajmuje też sporo miejsca. Każda dysponuje czterema pomieszczeniami, wielkością i kształtem przypominającymi słup ogłoszeniowy. Jeden z takich pokoi to sypialnia, drugi – kuchnia, pozostałe dwa to spichlerze, gdzie przechowywane jest ziarno. Wśród tych ni to glinianych uli, ni to beczek, nieznacznie wyróżnia się kuchnia pierwszej żony, wokół wejścia wyryte jest w glinie niewielkie zdobienie. Ponoć podczas nieobecności wodza w wiosce, to do niej kierowane są zwykle przez niego rozstrzygane sprawy.
Poza częścią mieszkalną dla żon, w pałacu znajduje się wiele innych pomieszczeń. Najbardziej okazała jest sala, w której dwa razy w tygodniu wódz w towarzystwie innych dostojników rozstrzyga spory i wymierza sprawiedliwość. Pewnie ma sporo pracy, podlega mu bowiem cały kanton, liczący 25 000 osób. Specjalne pomieszczenie przeznaczone jest na świętego byka (zawsze trzyletniego), zarzynanego i uroczyście zjadanego podczas dorocznego święta. W innej sali znajduje się grób poprzedniego wodza. Czuwanie przy nim i pilnowanie go to obowiązek tej żony, która nie urodziła wodzowi dzieci. Dowiedzieliśmy się też, że po śmierci wodza jego następcą zostaje drugi syn pierwszej żony. W kolejnym pomieszczeniu, które oglądaliśmy, znajdowały się gliniane naczynia z winem. Podobnie jak byk, przeznaczone jest tylko do specjalnych obrzędów – raz w roku „pojeni” są nim zmarli wodzowie. Wyjaśniono nam, że wielkość tych glinianych naczyń odzwierciedla historię wioski, to jedyny sposób na jej przekazanie, nie jest bowiem spisywana. Po śmierci wodza sporządza się nowe naczynie, tym większe, im większa za jego rządów była populacja kantonu. Po wielkości stągwi można się zatem zorientować, czy za danego wodza panował dostatek i pokój, czy była wojna lub np. klęska głodu.
W wiosce wychowywaniem chłopców zajmują się ojcowie a córek - matki. Małżeństwo jest obowiązkowe, dla mężczyzny w wieku 20 lat, dla kobiety 18, młodej parze budowana jest nowa chata.
W Oudjilla czuliśmy się zupełnie jak w innej epoce, prawdopodobnie poza obecnością telefonów komórkowych i jednego samochodu terenowego w wiosce naprawdę niewiele się tam zmieniło przez ostatnie kilka wieków. Tego dnia zjechaliśmy jeszcze tylko do Mora i zatrzymaliśmy się w tanim hotelu, pożegnawszy uprzednio kierowcę busa i syna pastora, którzy wrócili do Maroua. Zostaliśmy sami, czekając na następny dzień, który miał być równie obfity w nowe wrażenia.
T.D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz