W zeszłym tygodniu pojechaliśmy na kilka dni do Garoua, na północ Kamerunu. Celem wyjazdu było przede wszystkim zorientowanie się, jakie tam są możliwości znalezienia dla mnie zajęcia. Był to jednak również nasz pierwszy wyjazd poza stolicę i dzięki niemu poznaliśmy Kamerun dużo lepiej.
Żeby dostać się do Garoua trzeba przejechać prawie przez cały kraj. ¾ trasy jedzie się pociągiem (krajowa sieć kolejowa składa się z jednej linii), ostatni, około 300 kilometrowy odcinek trzeba pokonać busem. Pierwsze, i to niemałe zaskoczenie spotkało nas jeszcze przed wyjazdem. Mimo, że od tygodnia mieliśmy zarezerwowane bilety, w dniu wyjazdu zaczęły piętrzyć się problemy. Mieliśmy jechać w cztery osoby, poza mną i Euniką podróżowała z nami Theresia (Niemka, pielęgniarka, mniej więcej w naszym wieku) i dr Tagne, główny lekarz w szpitalu, gdzie pracuje Eunika. Bilety załatwiał nam oddelegowany do tego Marcus, pielęgniarz. Gdy rano w dniu wyjazdu pojechaliśmy z Marcusem i Theresią na stację, po odbiór biletów (uprzednio zarezerwowanych!), okazało się, że nie jest to wcale proste zadanie. Pierwszy kontakt z koleją wyglądał w ten sposób, że Marcus, po odstaniu w kolejce 40 minut podszedł do okienka (wyraźnie wyróżnionego i „prestiżowego”, bo to była kasa dla podróżujących w pierwszej klasie) i powiedział, że chce odebrać bilety. Spowodowało to natychmiast agresywne wydarcie się kasjerki. Jeszcze raz coś próbował powiedzieć, ale kobieta wciąż krzyczała, ponoć był jakiś problem z rezerwacją. Marcus po chwili musiał się wycofać. Od tego momentu (około 12.00) rozpoczęła się seria telefonów, chodzenia do dyrektora stacji, błąkania się po różnych sekretariatach, próby załatwiania „po znajomości” przez kolegę doktora, który znał kogoś na kolei, pisania różnych „listów polecających” i znowu chodzenia po sekretariatach, a co jakiś czas także z powrotem do kasy. Pociąg odjeżdżał o 18.10. O 16.30, czyli po czterech i pół godzinach od przyjścia na stację, dowiedzieliśmy się, że jeśli zapłacimy 5000 f łapówki (ok. 7,5E), być może coś się uda załatwić. Szczęśliwie właśnie tyle razem z Theresią mieliśmy w portfelach. O 16.45 zostawiliśmy na stacji Markusa, któremu właśnie wydano dwa (!) bilety, sami pojechaliśmy się spakować. O tym, że ostatecznie udało się odebrać wszystkie cztery bilety, dowiedzieliśmy się mniej więcej pół godziny przed odjazdem pociągu. Do samego końca było zatem nerwowo, sam moment wejścia do pociągu też odbywał się w dużym tłoku, wśród licznych kontroli biletowych i paszportowych. Pełno policji i żandarmerii, ciągle ostrzegano nas też przed kieszonkowcami, których kolor naszej skóry niewątpliwie przyciągał.
Sama nocna podróż pociągiem była już jednak bardzo wygodna, mieliśmy miejsca do leżenia i po prostu spaliśmy.
Stacje kolejowe jak na tak długą trasę nie są liczne, a każda z nich wykorzystywana jest jako punkt handlowy. Miejscowi przynoszą na daną stację w godzinie przyjazdu pociągu duże ilości różnych owoców i sprzedają je podróżnym. Proceder ten jest bardzo hałaśliwy i trochę przeszkadza w spaniu. Wydaje się ogólnie przyjętym zwyczajem kupowanie wielkich toreb owoców podczas podróży z południa na północ (na północy panuje inny klimat i tym samym rosną tam inne owoce, a np. banany czy mango sprowadzane są z południa, a przez to droższe.. Popularne również jest, o czym niestety nie dowiedzieliśmy się na czas, kupowanie w drodze czarnego miodu. Ten kupowany w mieście jest podobno rozrobiony z wodą.
Podróż pociągiem odbyliśmy niestety w osobnych wagonach - Tomek z doktorem, a ja z Theresią, ponieważ czteroosobowe przedziały były albo damskie, albo męskie. My podróżowałyśmy w towarzystwie bardzo bogatej muzułmanki i dwóch jej córeczek. Mimo że muzułmanka była bardzo miła i dobrze wychowana, dzielenie z niż przedziału przestało być przyjemnością w momencie, kiedy zaczęła swoją wieczorną toaletę - flaszeczek i słoiczków miała ze sobą całą torebkę, a w jednym z nich była tajemnicza, dziwnie i bardzo mocno pachnąca maść, którą natarła siebie i córeczki, a nas skutecznie przegoniła z przedziału. Kolejny jej zabieg kosmetyczny pozostaje dla mnie zagadką - rano i wieczorem nakładała sobie na paznokcie i opuszki palców jakąś ciemną glinkę, która po starciu sprawiała, że jej paznokcie i 2/3 ostatniego paliczka miały dużo ciemniejszy kolor niż reszta ciała.
Około 9:00 dojechaliśmy do Ngaundere, ponoć zadziwiająco punktualnie, kilkugodzinne opóźnienia nikogo nie dziwią. (Życiowy rekord doktora to 48 godzinna podróż trasą, która powinna zająć około 15 godzin.) Z pociągu, który kursuje tylko raz na dobę i był wypełniony niemal do ostatniego miejsca, na stację zaczął wylewać się kolorowy tłum. Była to prawdziwa rzeka ludzi, bo pociąg liczył kilkadziesiąt wagonów. Jeszcze zanim wysiedliśmy, sprzedano nam bilety na przejazd busem do Garoua, zostało więc tylko zarezerwowanie biletów kolejowych na drogę powrotną. Po raz kolejny odbywało się to „po koleżeńsku”, tym razem znajomą doktora była jakaś pracownica stacji, wydawało się, że na dość wysokim szczeblu. Mimo tego, gdy kilka dni później wracaliśmy do Yaounde, bilet doktora Tagne wystawiony był na miejsce w zupełnie innej niż nasza części pociągu i nie było to miejsce do leżenia, tak, jak rezerwował, tylko siedzące. Naprawdę trudno to wytłumaczyć inaczej niż jakimś złośliwym działaniem albo zupełnie przyjacielską chęcią ponownego wyłudzenia łapówki.
Przejazd busem, trwający około czterech godzin, dostarczył tam zarówno wrażeń estetycznych (przejazd przez piękną sawannę) jak i czysto fizycznych (kolana pod brodą i niemożliwość zmiany pozycji w przeładowanym busie).
Autobus tutaj to specyficzne ustrojstwo –nie ma przejścia miedzy siedzeniami tylko są dorobione siedzeni,a przez które przeskakuje się do tyłu i dzięki temu w jednym rzędzie mieści się pięć osób, choć producent zaplanował miejsca dla trzech. Było więc potwornie ciasno, mimo że grubi nie jesteśmy i Murzyni tez nie są. Starszy pan jadący obok mnie co chwila zasypiał i ciążył w moją stroną, a zapach jego nie był przyjemny. W rzędzie za nami, oprócz pięciorga dorosłych jechała dwójka dzieci, na oko pięcio-, sześciolatków, których tu nie traktuje się najwyraźniej jak osób i chyba nawet nie muszą kupować biletu. Dzieci te co chwilę albo głaskały mnie po włosach, albo łapały za kolczyki, co groziło rozerwanym uchem przy każdym hamowaniu. Na dachu takiego autobusu wiezie się niesamowite ilości bagażu, co powoduje czasem, że się wywracają. Można też wieźć na dachu kozę (naprawdę tak było) albo żywe powiązane za nogi kury wiszące głowami w dół, co wygląda makabrycznie i pewnie dla biednych kur jest przeżyciem makabrycznym. Na początku służby mundurowe zatrzymywały nas dosłownie co 3-4 km i kontrolowali dokumenty, nasze bardzo drobiazgowo (podobno jest to dobra możliwość zarobku dla wojskowych w czasie pokoju),tym razem, na szczęście nie zdołali znaleźć nic, do czego mogliby się przyczepić. Do tego klimat” tropikalny typu sudańskiego” dał się nam we znaki i pod koniec podróży byliśmy strasznie zmęczeni.
Z tego, co mi wiadomo, trasę Ngaudere - Garoua obsługują dwie firmy transportowe. W jednej istnieje jakiś orientacyjny rozkład odjazdów, natomiast busy drugiej odjeżdżają wtedy, gdy zbierze się odpowiednia ilość pasażerów. Czas oczekiwania na odjazd jest zupełnie nieprzewidywalny. My mieliśmy szczęście i na odjazd czekaliśmy mniej niż godzinę, ale kilka tygodni wcześniej (w innej miejscowości) koleżanka wysiedziała się sześć godzin zanim bus wyjechał na czterogodzinną trasę. Nasz sąsiad, który wybierał się w podróż i szedł na stację autobusów, spytany „O której odjeżdża twój autobus?” w ogóle nie rozumiał pytania. Jak odjedzie to odjedzie.
O pobycie w Garoua w następnym odcinku!
T.D. i Eunika
Żeby dostać się do Garoua trzeba przejechać prawie przez cały kraj. ¾ trasy jedzie się pociągiem (krajowa sieć kolejowa składa się z jednej linii), ostatni, około 300 kilometrowy odcinek trzeba pokonać busem. Pierwsze, i to niemałe zaskoczenie spotkało nas jeszcze przed wyjazdem. Mimo, że od tygodnia mieliśmy zarezerwowane bilety, w dniu wyjazdu zaczęły piętrzyć się problemy. Mieliśmy jechać w cztery osoby, poza mną i Euniką podróżowała z nami Theresia (Niemka, pielęgniarka, mniej więcej w naszym wieku) i dr Tagne, główny lekarz w szpitalu, gdzie pracuje Eunika. Bilety załatwiał nam oddelegowany do tego Marcus, pielęgniarz. Gdy rano w dniu wyjazdu pojechaliśmy z Marcusem i Theresią na stację, po odbiór biletów (uprzednio zarezerwowanych!), okazało się, że nie jest to wcale proste zadanie. Pierwszy kontakt z koleją wyglądał w ten sposób, że Marcus, po odstaniu w kolejce 40 minut podszedł do okienka (wyraźnie wyróżnionego i „prestiżowego”, bo to była kasa dla podróżujących w pierwszej klasie) i powiedział, że chce odebrać bilety. Spowodowało to natychmiast agresywne wydarcie się kasjerki. Jeszcze raz coś próbował powiedzieć, ale kobieta wciąż krzyczała, ponoć był jakiś problem z rezerwacją. Marcus po chwili musiał się wycofać. Od tego momentu (około 12.00) rozpoczęła się seria telefonów, chodzenia do dyrektora stacji, błąkania się po różnych sekretariatach, próby załatwiania „po znajomości” przez kolegę doktora, który znał kogoś na kolei, pisania różnych „listów polecających” i znowu chodzenia po sekretariatach, a co jakiś czas także z powrotem do kasy. Pociąg odjeżdżał o 18.10. O 16.30, czyli po czterech i pół godzinach od przyjścia na stację, dowiedzieliśmy się, że jeśli zapłacimy 5000 f łapówki (ok. 7,5E), być może coś się uda załatwić. Szczęśliwie właśnie tyle razem z Theresią mieliśmy w portfelach. O 16.45 zostawiliśmy na stacji Markusa, któremu właśnie wydano dwa (!) bilety, sami pojechaliśmy się spakować. O tym, że ostatecznie udało się odebrać wszystkie cztery bilety, dowiedzieliśmy się mniej więcej pół godziny przed odjazdem pociągu. Do samego końca było zatem nerwowo, sam moment wejścia do pociągu też odbywał się w dużym tłoku, wśród licznych kontroli biletowych i paszportowych. Pełno policji i żandarmerii, ciągle ostrzegano nas też przed kieszonkowcami, których kolor naszej skóry niewątpliwie przyciągał.
Sama nocna podróż pociągiem była już jednak bardzo wygodna, mieliśmy miejsca do leżenia i po prostu spaliśmy.
Stacje kolejowe jak na tak długą trasę nie są liczne, a każda z nich wykorzystywana jest jako punkt handlowy. Miejscowi przynoszą na daną stację w godzinie przyjazdu pociągu duże ilości różnych owoców i sprzedają je podróżnym. Proceder ten jest bardzo hałaśliwy i trochę przeszkadza w spaniu. Wydaje się ogólnie przyjętym zwyczajem kupowanie wielkich toreb owoców podczas podróży z południa na północ (na północy panuje inny klimat i tym samym rosną tam inne owoce, a np. banany czy mango sprowadzane są z południa, a przez to droższe.. Popularne również jest, o czym niestety nie dowiedzieliśmy się na czas, kupowanie w drodze czarnego miodu. Ten kupowany w mieście jest podobno rozrobiony z wodą.
Podróż pociągiem odbyliśmy niestety w osobnych wagonach - Tomek z doktorem, a ja z Theresią, ponieważ czteroosobowe przedziały były albo damskie, albo męskie. My podróżowałyśmy w towarzystwie bardzo bogatej muzułmanki i dwóch jej córeczek. Mimo że muzułmanka była bardzo miła i dobrze wychowana, dzielenie z niż przedziału przestało być przyjemnością w momencie, kiedy zaczęła swoją wieczorną toaletę - flaszeczek i słoiczków miała ze sobą całą torebkę, a w jednym z nich była tajemnicza, dziwnie i bardzo mocno pachnąca maść, którą natarła siebie i córeczki, a nas skutecznie przegoniła z przedziału. Kolejny jej zabieg kosmetyczny pozostaje dla mnie zagadką - rano i wieczorem nakładała sobie na paznokcie i opuszki palców jakąś ciemną glinkę, która po starciu sprawiała, że jej paznokcie i 2/3 ostatniego paliczka miały dużo ciemniejszy kolor niż reszta ciała.
Około 9:00 dojechaliśmy do Ngaundere, ponoć zadziwiająco punktualnie, kilkugodzinne opóźnienia nikogo nie dziwią. (Życiowy rekord doktora to 48 godzinna podróż trasą, która powinna zająć około 15 godzin.) Z pociągu, który kursuje tylko raz na dobę i był wypełniony niemal do ostatniego miejsca, na stację zaczął wylewać się kolorowy tłum. Była to prawdziwa rzeka ludzi, bo pociąg liczył kilkadziesiąt wagonów. Jeszcze zanim wysiedliśmy, sprzedano nam bilety na przejazd busem do Garoua, zostało więc tylko zarezerwowanie biletów kolejowych na drogę powrotną. Po raz kolejny odbywało się to „po koleżeńsku”, tym razem znajomą doktora była jakaś pracownica stacji, wydawało się, że na dość wysokim szczeblu. Mimo tego, gdy kilka dni później wracaliśmy do Yaounde, bilet doktora Tagne wystawiony był na miejsce w zupełnie innej niż nasza części pociągu i nie było to miejsce do leżenia, tak, jak rezerwował, tylko siedzące. Naprawdę trudno to wytłumaczyć inaczej niż jakimś złośliwym działaniem albo zupełnie przyjacielską chęcią ponownego wyłudzenia łapówki.
Przejazd busem, trwający około czterech godzin, dostarczył tam zarówno wrażeń estetycznych (przejazd przez piękną sawannę) jak i czysto fizycznych (kolana pod brodą i niemożliwość zmiany pozycji w przeładowanym busie).
Autobus tutaj to specyficzne ustrojstwo –nie ma przejścia miedzy siedzeniami tylko są dorobione siedzeni,a przez które przeskakuje się do tyłu i dzięki temu w jednym rzędzie mieści się pięć osób, choć producent zaplanował miejsca dla trzech. Było więc potwornie ciasno, mimo że grubi nie jesteśmy i Murzyni tez nie są. Starszy pan jadący obok mnie co chwila zasypiał i ciążył w moją stroną, a zapach jego nie był przyjemny. W rzędzie za nami, oprócz pięciorga dorosłych jechała dwójka dzieci, na oko pięcio-, sześciolatków, których tu nie traktuje się najwyraźniej jak osób i chyba nawet nie muszą kupować biletu. Dzieci te co chwilę albo głaskały mnie po włosach, albo łapały za kolczyki, co groziło rozerwanym uchem przy każdym hamowaniu. Na dachu takiego autobusu wiezie się niesamowite ilości bagażu, co powoduje czasem, że się wywracają. Można też wieźć na dachu kozę (naprawdę tak było) albo żywe powiązane za nogi kury wiszące głowami w dół, co wygląda makabrycznie i pewnie dla biednych kur jest przeżyciem makabrycznym. Na początku służby mundurowe zatrzymywały nas dosłownie co 3-4 km i kontrolowali dokumenty, nasze bardzo drobiazgowo (podobno jest to dobra możliwość zarobku dla wojskowych w czasie pokoju),tym razem, na szczęście nie zdołali znaleźć nic, do czego mogliby się przyczepić. Do tego klimat” tropikalny typu sudańskiego” dał się nam we znaki i pod koniec podróży byliśmy strasznie zmęczeni.
Z tego, co mi wiadomo, trasę Ngaudere - Garoua obsługują dwie firmy transportowe. W jednej istnieje jakiś orientacyjny rozkład odjazdów, natomiast busy drugiej odjeżdżają wtedy, gdy zbierze się odpowiednia ilość pasażerów. Czas oczekiwania na odjazd jest zupełnie nieprzewidywalny. My mieliśmy szczęście i na odjazd czekaliśmy mniej niż godzinę, ale kilka tygodni wcześniej (w innej miejscowości) koleżanka wysiedziała się sześć godzin zanim bus wyjechał na czterogodzinną trasę. Nasz sąsiad, który wybierał się w podróż i szedł na stację autobusów, spytany „O której odjeżdża twój autobus?” w ogóle nie rozumiał pytania. Jak odjedzie to odjedzie.
O pobycie w Garoua w następnym odcinku!
T.D. i Eunika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz