Nie podejmuję się tu pełnego opisania kuchni kameruńskiej, ponieważ nie jesteśmy tu jeszcze wystarczająco długo, by móc cokolwiek stwierdzić z pewnością starego wyjadacza. Moim celem jest opisanie tego, z czym spotkaliśmy się tej pory, ponieważ jest to zupełnie różne od tego, do czego, jako Europejczycy, przywykliśmy.
Wygląda na to, że większość Kameruńczyków w żywność zaopatruje się na targu. Supermarkety świecą pustkami, widać w nich tylko nielicznych „białych” i murzyńskie rodziny, których zamożność aż bije po oczach. Targi są rozległe, bardzo zatłoczone i głośne, i wydaje się, że można tam znaleźć niemal wszystko, co do życia potrzebne. Targowanie się jest, ku naszemu utrapieniu, ogólnie przyjętym zwyczajem. Żywność na targu sprzedawana jest najczęściej z ceraty rozłożonej na ziemi. Na ceracie, co jest tu bardzo charakterystyczne, wszystko co możliwe poukładane jest w mniejsze i większe stosiki. Warzyw ani owoców nie kupuje się na wagę. Kupuje się kupkę. Wygląda to bardzo uroczo i porządnie. Nawet ryby układane są jedna na drugiej. Na targu „w sezonie” można też dostać termity smażone w cebulce, inne robale i małpie mięso. Zakupy na targu robi się podobno nawet tylko raz na miesiąc i zajmują się tym głównie kobiety. Drobne rzeczy można później dokupić w „budach” czyli odpowiedniku naszych sklepików osiedlowych, gdzie podstawowym towarem są bagietki (widocznie zaznaczone wpływy francuskie;), mleko w proszku dla niemowląt i ryż.
Na ulicach kwitnie handel obnośny. Co chwila spotyka się dziecko niosące na głowie, (bo noszą tu na głowie wszystko; handlarze butów zawsze mają na głowie jeden but), tacę z owocami, trzciną cukrową lub orzeszkami ziemnymi. Orzeszki ziemne sprzedawane są „na puszki”. Mniejsza puszka, taka jak po tuńczyku kosztuje 50FCA, większa 100FCA. Zawsze też, jakby chcąc pokazać, że nie oszukują i klienta szanują, po wsypaniu do woreczka zawartości puszki dosypują jeszcze kilka orzeszków. Na głowach noszą też małe sklepiki ze słodyczami czyli plastikowe wielkie kosze z których sterczą przeróżne cukierki i lizaki kupowane na sztuki. Dorośli zwykle sprzedają owoce z pchanych przed sobą wózków, na których w wielkim plastikowym worku piętrzą (kiszą?) się obrane już ananasy czy papaje. Obok worka mają też zwykle na takim wózku trochę owoców nie obranych, które to kupujemy my nie mając pewności co do czystości rąk obierającego. Taki sprzedawca z wózkiem chodzi sobie zwykle od jednego końca ulicy na drugi przez cały dzień.
Niemało jest też „stanowisk grillowych” czyli kilku cegieł z kratką na górze, pod którą tli się ogień. Tam sprzedawane są przypieczone platany, kukurydza lub „soja”** czyli małe kawałki wołowiny na patyku. Podobno sprzedają też pieczone ryby, ale tylko późnym wieczorem (nie wiemy dlaczego tylko wtedy), więc nie mieliśmy jeszcze okazji ich spróbować, jako że po zmroku sami nigdzie nie wychodzimy. Nie jest to bynajmniej sprzedaż hurtowa- nierzadko widzi się starszą panią piekącą wszystkiego dwa platany i jedną kukurydzę. Często też spotyka się „batons de maniok” czyli fermentujący maniok zawinięty w liść bananowca i powiązany w warkocz. Kolejnym tutejszym przysmakiem sprzedawanym na ulicy są „banié”*. Są to kulki przypominające nasze pączki tyle że mniejsze i bez nadzienia. Przyrządzane są one na ulicy i smażone w metalowych miskach pełnych oleju na piecykach opisanych powyżej (stanowi to chyba część odpowiedzi na pytanie skąd w szpitalu tak dużo ciężko poparzonych olejem dzieci.)
Na wszystkich kolacjach, na które byliśmy zaproszeni zestaw dań był podobny. Podawano smażone (lepsze) lub gotowane (gorsze) platany, smażone ryby, smażonego nieodmiennie łykowatego kurczaka, a do tego ryż, który do niedawna był tu bardzo tani i mimo wzrostu cen wciąż stanowi podstawę pożywienia lub kuskus. Kaszka kuskus jest tu robiona bądź z kukurydzy, bądź z „kasawy”*. „Kasawa” wygląda jak burak pastewny, podobno by uzyskać kuskus należy ją obrać i potłuc (Jeszcze się o to nie pokusiłam. Ostrzeżono mnie też, że garnki z „white man country” jakie mamy w misji nie są wystarczająco mocne na takie praktyki.) jeśli nie ma się specjalnego urządzenia do mielenia. Kasawa podana z czymś w rodzaju pikantnego gulaszu z nieapetycznie ciągnącym się sosem jest często serwowana i bardzo pyszna.
Niestety danie, które zwyczajowo jest tu przyrządzane, kiedy gospodarz chce uhonorować swoich gości, ponieważ jego przygotowanie wymaga sporo wysiłku, z trudnością przechodzi nam przez gardło. Są to duże zielone liście, które kupuje się na pęczki na targu. Następnie trzeba je wielokrotnie płukać, aby pozbyć się gorzkiego smaku i drobno poszatkować. Ostatecznie danie „dolé*” wygląda jak gotowana pokrzywa dla drobiu, jest gorzkie i podobno są w nim drobinki mięsa. Kolejna potrawa, której unikamy, to „plums*”- niebieskie warzywo wyglądające jak śliwka wielkości jabłka, z dużą pestką w środku, które spożywa się (jeśli jest się w stanie) po kilku minutach gotowania.
Z kolei sos z orzeszków ziemnych absolutnie podbił nasze żołądki. Podaje się go zwykle z rybą i ryżem. Jest to danie proste i pożywne składające się ze zmiksowanych podsmażonych z przyprawami pomidorów i zmielonych orzeszków ziemnych.
Raz jeden zostaliśmy pojęci „czarną zupą”. Była to ryba z gatunku tych z płaską głową i długimi wąsami ugotowana zupełnie czarnym sosie, co do którego mieliśmy na początku wątpliwości, że jest zrobiony na bazie krwi. Wyjaśniono nam, że danie nabrało koloru od jakiejś smażonej przyprawy.
Nigdy nie próbowaliśmy dania, które często sprzedawane jest z wielkich garów na ulicy. Jest to masa ze zmiażdżonej czerwonej fasoli z olejem i przyprawami zawinięta w liście bananowca tak, że wygląda jak malutki prezencik i ugotowana na ogniu. Nie próbowaliśmy, bo jak już pisałam garnki z „white man country” nie wytrzymują procesu miażdżenia. Ale mam obiecane wspólne gotowanie ze znajomą w jej domu, gdzie i garnki są jak należy i ogień prawdziwy, a nie jakaś kuchenka gazowa.
Pije się tu głównie wodę. Kawa, jeden z niewielu produktów kameruńskich, nie jest szczególnie popularna. Status soków jest tu jeszcze odwrotny do europejskiego. Piją soki robione w domu ze świeżych owoców, bo te sztuczne ze sklepu są zbyt drogie. Zawsze podawane są trzy rodzaje soków- jeden żółty, ananasowy, drugi biały zrobiony w owocu o nazwie korosol*, który my na własny użytek nazywamy kolczatką (patrz zdjęcie) i trzeci koloru wina przyrządzony na bazie wywaru ze skórek ananasa i suszonych purpurowych kwiatów.
Z warzywami nie jest najlepiej- niedrogie są pomidory, avokado, które wraz z kameruńskim kremem czekoladowym Tartina stanowią podstawę naszych śniadań i kolacji. Często spotyka się marchewkę i bataty, ziemniaki są drogie. Znacznie lepiej przedstawia się sytuacja z owocami, których gatunków jest mrowie, a ¾ z nich nigdy nie widzieliśmy na oczy. Papaja (podobno jedzona codziennie zapobiega malarii, ale mając poczucie odpowiedzialności zawodowej osobiście nie polecam;) platany, ananasy i banany są niedrogie i przepyszne. Mango w sezonie również. Pomarańcze i mandarynki są zielono-żółte i mają nieco inny smak niż ten, do którego przywykliśmy. Próbowaliśmy też kilku nieznanych nam owoców, ale wynik zwykle nie był zadowalający- korosol nie jest dobre, mimo że sok z niego jest naprawdę smaczny, coś co nazywają „mango”, ale od prawdziwego mango jest o połowę mniejsze zupełnie nie nadaje się do jedzenia, owoce przypominające nasze czereśnie tylko bordowe i z licznymi pestkami w środku też nas nie zachwyciły, podobnie jak kulki zielone z zewnątrz, różowe w środku z niesamowitą ilością ziarenek.
Tu, jak widać, kończą się moje możliwości opisu. Obiecuję uzupełniać informacje w miarę zdobywania nowych doświadczeń.
*Zapis fonetyczny
Eunika
Wygląda na to, że większość Kameruńczyków w żywność zaopatruje się na targu. Supermarkety świecą pustkami, widać w nich tylko nielicznych „białych” i murzyńskie rodziny, których zamożność aż bije po oczach. Targi są rozległe, bardzo zatłoczone i głośne, i wydaje się, że można tam znaleźć niemal wszystko, co do życia potrzebne. Targowanie się jest, ku naszemu utrapieniu, ogólnie przyjętym zwyczajem. Żywność na targu sprzedawana jest najczęściej z ceraty rozłożonej na ziemi. Na ceracie, co jest tu bardzo charakterystyczne, wszystko co możliwe poukładane jest w mniejsze i większe stosiki. Warzyw ani owoców nie kupuje się na wagę. Kupuje się kupkę. Wygląda to bardzo uroczo i porządnie. Nawet ryby układane są jedna na drugiej. Na targu „w sezonie” można też dostać termity smażone w cebulce, inne robale i małpie mięso. Zakupy na targu robi się podobno nawet tylko raz na miesiąc i zajmują się tym głównie kobiety. Drobne rzeczy można później dokupić w „budach” czyli odpowiedniku naszych sklepików osiedlowych, gdzie podstawowym towarem są bagietki (widocznie zaznaczone wpływy francuskie;), mleko w proszku dla niemowląt i ryż.
Na ulicach kwitnie handel obnośny. Co chwila spotyka się dziecko niosące na głowie, (bo noszą tu na głowie wszystko; handlarze butów zawsze mają na głowie jeden but), tacę z owocami, trzciną cukrową lub orzeszkami ziemnymi. Orzeszki ziemne sprzedawane są „na puszki”. Mniejsza puszka, taka jak po tuńczyku kosztuje 50FCA, większa 100FCA. Zawsze też, jakby chcąc pokazać, że nie oszukują i klienta szanują, po wsypaniu do woreczka zawartości puszki dosypują jeszcze kilka orzeszków. Na głowach noszą też małe sklepiki ze słodyczami czyli plastikowe wielkie kosze z których sterczą przeróżne cukierki i lizaki kupowane na sztuki. Dorośli zwykle sprzedają owoce z pchanych przed sobą wózków, na których w wielkim plastikowym worku piętrzą (kiszą?) się obrane już ananasy czy papaje. Obok worka mają też zwykle na takim wózku trochę owoców nie obranych, które to kupujemy my nie mając pewności co do czystości rąk obierającego. Taki sprzedawca z wózkiem chodzi sobie zwykle od jednego końca ulicy na drugi przez cały dzień.
Niemało jest też „stanowisk grillowych” czyli kilku cegieł z kratką na górze, pod którą tli się ogień. Tam sprzedawane są przypieczone platany, kukurydza lub „soja”** czyli małe kawałki wołowiny na patyku. Podobno sprzedają też pieczone ryby, ale tylko późnym wieczorem (nie wiemy dlaczego tylko wtedy), więc nie mieliśmy jeszcze okazji ich spróbować, jako że po zmroku sami nigdzie nie wychodzimy. Nie jest to bynajmniej sprzedaż hurtowa- nierzadko widzi się starszą panią piekącą wszystkiego dwa platany i jedną kukurydzę. Często też spotyka się „batons de maniok” czyli fermentujący maniok zawinięty w liść bananowca i powiązany w warkocz. Kolejnym tutejszym przysmakiem sprzedawanym na ulicy są „banié”*. Są to kulki przypominające nasze pączki tyle że mniejsze i bez nadzienia. Przyrządzane są one na ulicy i smażone w metalowych miskach pełnych oleju na piecykach opisanych powyżej (stanowi to chyba część odpowiedzi na pytanie skąd w szpitalu tak dużo ciężko poparzonych olejem dzieci.)
Na wszystkich kolacjach, na które byliśmy zaproszeni zestaw dań był podobny. Podawano smażone (lepsze) lub gotowane (gorsze) platany, smażone ryby, smażonego nieodmiennie łykowatego kurczaka, a do tego ryż, który do niedawna był tu bardzo tani i mimo wzrostu cen wciąż stanowi podstawę pożywienia lub kuskus. Kaszka kuskus jest tu robiona bądź z kukurydzy, bądź z „kasawy”*. „Kasawa” wygląda jak burak pastewny, podobno by uzyskać kuskus należy ją obrać i potłuc (Jeszcze się o to nie pokusiłam. Ostrzeżono mnie też, że garnki z „white man country” jakie mamy w misji nie są wystarczająco mocne na takie praktyki.) jeśli nie ma się specjalnego urządzenia do mielenia. Kasawa podana z czymś w rodzaju pikantnego gulaszu z nieapetycznie ciągnącym się sosem jest często serwowana i bardzo pyszna.
Niestety danie, które zwyczajowo jest tu przyrządzane, kiedy gospodarz chce uhonorować swoich gości, ponieważ jego przygotowanie wymaga sporo wysiłku, z trudnością przechodzi nam przez gardło. Są to duże zielone liście, które kupuje się na pęczki na targu. Następnie trzeba je wielokrotnie płukać, aby pozbyć się gorzkiego smaku i drobno poszatkować. Ostatecznie danie „dolé*” wygląda jak gotowana pokrzywa dla drobiu, jest gorzkie i podobno są w nim drobinki mięsa. Kolejna potrawa, której unikamy, to „plums*”- niebieskie warzywo wyglądające jak śliwka wielkości jabłka, z dużą pestką w środku, które spożywa się (jeśli jest się w stanie) po kilku minutach gotowania.
Z kolei sos z orzeszków ziemnych absolutnie podbił nasze żołądki. Podaje się go zwykle z rybą i ryżem. Jest to danie proste i pożywne składające się ze zmiksowanych podsmażonych z przyprawami pomidorów i zmielonych orzeszków ziemnych.
Raz jeden zostaliśmy pojęci „czarną zupą”. Była to ryba z gatunku tych z płaską głową i długimi wąsami ugotowana zupełnie czarnym sosie, co do którego mieliśmy na początku wątpliwości, że jest zrobiony na bazie krwi. Wyjaśniono nam, że danie nabrało koloru od jakiejś smażonej przyprawy.
Nigdy nie próbowaliśmy dania, które często sprzedawane jest z wielkich garów na ulicy. Jest to masa ze zmiażdżonej czerwonej fasoli z olejem i przyprawami zawinięta w liście bananowca tak, że wygląda jak malutki prezencik i ugotowana na ogniu. Nie próbowaliśmy, bo jak już pisałam garnki z „white man country” nie wytrzymują procesu miażdżenia. Ale mam obiecane wspólne gotowanie ze znajomą w jej domu, gdzie i garnki są jak należy i ogień prawdziwy, a nie jakaś kuchenka gazowa.
Pije się tu głównie wodę. Kawa, jeden z niewielu produktów kameruńskich, nie jest szczególnie popularna. Status soków jest tu jeszcze odwrotny do europejskiego. Piją soki robione w domu ze świeżych owoców, bo te sztuczne ze sklepu są zbyt drogie. Zawsze podawane są trzy rodzaje soków- jeden żółty, ananasowy, drugi biały zrobiony w owocu o nazwie korosol*, który my na własny użytek nazywamy kolczatką (patrz zdjęcie) i trzeci koloru wina przyrządzony na bazie wywaru ze skórek ananasa i suszonych purpurowych kwiatów.
Z warzywami nie jest najlepiej- niedrogie są pomidory, avokado, które wraz z kameruńskim kremem czekoladowym Tartina stanowią podstawę naszych śniadań i kolacji. Często spotyka się marchewkę i bataty, ziemniaki są drogie. Znacznie lepiej przedstawia się sytuacja z owocami, których gatunków jest mrowie, a ¾ z nich nigdy nie widzieliśmy na oczy. Papaja (podobno jedzona codziennie zapobiega malarii, ale mając poczucie odpowiedzialności zawodowej osobiście nie polecam;) platany, ananasy i banany są niedrogie i przepyszne. Mango w sezonie również. Pomarańcze i mandarynki są zielono-żółte i mają nieco inny smak niż ten, do którego przywykliśmy. Próbowaliśmy też kilku nieznanych nam owoców, ale wynik zwykle nie był zadowalający- korosol nie jest dobre, mimo że sok z niego jest naprawdę smaczny, coś co nazywają „mango”, ale od prawdziwego mango jest o połowę mniejsze zupełnie nie nadaje się do jedzenia, owoce przypominające nasze czereśnie tylko bordowe i z licznymi pestkami w środku też nas nie zachwyciły, podobnie jak kulki zielone z zewnątrz, różowe w środku z niesamowitą ilością ziarenek.
Tu, jak widać, kończą się moje możliwości opisu. Obiecuję uzupełniać informacje w miarę zdobywania nowych doświadczeń.
*Zapis fonetyczny
Eunika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz