Kilka dni temu mieszkańcy Garoua, z których znaczna większość to muzułmanie, obchodzili święto zakończenia Ramadanu. To jedno z ważniejszych świąt w roku i obchodzone jest bardzo hucznie. Powód do radości jest zresztą bardzo konkretny – w tym dniu kończy się obowiązujący podczas Ramadanu post, podczas którego muzułmanie zobowiązani są do powstrzymywania się od jedzenia między wschodem a zachodem słońca. Przygotowania do święta trwały od dłuższego czasu, w mieście porozwieszane były plakaty z programem okolicznościowych imprez, w dzień przed świętem na targu trudno było przejść z powodu tłoku a ceny znacznie wzrosły. Święto, które jest dniem wolnym od pracy, było głównym tematem rozmów i wszyscy na nie czekali, ale, w co początkowo zupełnie nie mogłem uwierzyć, do ostatniego momentu nie było wiadomo, kiedy właściwie się odbędzie. Podczas weekendu rozniosła się wieść, że najprawdopodobniej we wtorek. W poniedziałek rano usłyszałem to samo: święto chyba będzie jutro, ale wciąż nie wiadomo! Sądziłem, że po prostu ludzie nie są dobrze poinformowani, bo przecież MUSI być z wyprzedzeniem wiadomo, który dzień w tygodniu będzie wolny. Uznałem dyrekcję szkoły za kompetentne i pewne źródło i skierowałem się tam w poniedziałek około 15.00. Usłyszałem, że wolne będzie zapewne jutro, ale jeszcze nie widomo, trzeba wieczorem słuchać radia! O tym, że faktycznie dzień zakończenia Ramadanu wypadnie we wtorek, ostatecznie dowiedzieliśmy się w poniedziałek o 22.00 z sms-a wysłanego przez znajomego.
Zakończenie Ramadanu musi nastąpić podczas odpowiedniej fazy księżyca. Istnienie tablic astronomicznych niczego nie zmienia. Kalendarza nie uznają za pewne źródło – księżyc tego dnia muszą na własne oczy zobaczyć. Około 21.00 w poniedziałek zaobserwowano właściwą fazę księżyca w Ngaoundere i dopiero wtedy wiadomość została przekazana na cały kraj i lamido, lokalny szef i przywódca społeczności muzułmańskiej, mógł ogłosić święto.
Wtorek rano zaczął się od ponoć od wspólnej porannej modlitwy w meczecie, czego osobiście nie widzieliśmy, bośmy spali nic o niej nie wiedząc. Widzieliśmy natomiast, jak zmieniła się ulica. Tradycją tego dnia jest zakładanie nowych strojów, ludzie poubierani byli wyjątkowo odświętnie i elegancko. Tłum jeszcze większy niż zwykle, taksówki złapać nie sposób, bo większość kierowców tego dnia zdjęła robocze kamizelki odblaskowe i używała motocykli prywatnie. Nieliczni pracujący kierowcy mieli nadmiar klientów i żądali „zbójeckich” stawek. W wielu miejscach miasta pokazy tańców, uczestnicy poprzebierani i z twarzami pomalowanymi jakby w barwy wojenne Indian.
Dowiedzieliśmy się, że po południu główne obchody święta odbywają się przed domem (pałacem) Lamido. Lamido (l.mn. lamibe) to słowa z języka fulfulde i pierwotnie oznaczało emira. Obecnie odnosi się do tradycyjnego wodza, który łączy władzę religijną i świecką. Przysługuje mu tytuł „Jego Wysokość”. Jest przywódcą społeczność muzułmańskiej, ale do niego należy też np. rozdzielanie gruntów. Wątpię, czy kompetencje między władzą Lamido a rządem są ściśle rozgraniczone. Osoby, z którymi rozmawiałem (głównie nauczyciele z moich szkół), raczej podkreślały, że tu, w Garoua, skoro jesteśmy na terytorium Lamido, to właśnie jemu podlegamy. W dniu zakończenia Ramadanu pojechaliśmy przed jego pałac, gdzie trafiliśmy na rozśpiewany i roztańczony tłumek. Wyróżniali się w nim członkowie świty Lamido, ubrani w jednakowe, bardzo kolorowe stroje. Niemal natychmiast zostaliśmy dostrzeżeni przez jednego ze strażników, który kazał nam podejść i zapytał, czy chcemy zobaczyć ceremonię. Nie czekając na odpowiedź poprowadził nas do bramy i kazał przepuścić innemu strażnikowi. W ten sposób, nie bardzo wiedząc, co się dzieje, znaleźliśmy się za bramą pałacu Lamido wśród kłębowiska barwnych jak z bajek postaci. Część świty, chyba strażnicy, ubrana była w jednolicie czerwone szaty i wyposażeni w długie dzidy, wyraźnie symboliczne, bo cienkie i na pierwszy rzut oka łamliwe. Inni mieli stroje uszyte z różnokolorowych prostokątów, ta część przywodziła na myśl raczej kolorystykę cyrkową. Inni, w szatach w biało – zielone pasy, wyposażeni byli w długie trąby albo szable.
Wszyscy ci „funkcyjni” pilnowali porządku, natomiast właściwym sensem ceremonii było pozdrowienie i oddanie honorów Lamido przez innych ludzi, też ubranych w tradycyjne stroje. Niektórzy z nich byli wodzami okolicznych wiosek. Razem było to kilkaset osób, byli wpuszczani do chaty Lamido w grupach (za każdym razem wchodziło tylu, ilu mieściło się we wnętrzu), po minucie albo dwóch wychodzili, skłoniwszy się przedtem przed Lamido. Wszyscy boso. Nam, ponieważ najwyraźniej zostaliśmy zaliczeni do innej kategorii, kazano zostać w butach. Weszliśmy w trójkę jako oddzielna grupa. Wprowadzający nas strażnik, dobrze mówiący po angielsku zapytał, czy mamy jakieś szczególne prośby do Lamido, a następnie przedstawił nas po francusku. Lamido, starszy pan, ubrany był w tradycyjną szatę i muzułmański czepek, miał niewyrażalnie wręcz przyjacielską twarz i siedział na ozdobnym, drewnianym fotelu, nad którym wisiało zdjęcie prezydenta Kamerunu i flaga państwowa. Zapytał, czym każde z nas się zajmuje w Garoua, wyraził zadowolenie z naszych odwiedzin i na tym audiencja została zakończona. Zostaliśmy wyprowadzeni z pałacu przy dźwięku trąb i bębnów, grajkowie towarzyszyli nam jeszcze przez dłuższy czas i po chwili okazało się, że za nami sformował się orszak. Znaleźć się nagle na czele orszaku, wśród dźwięków trąb i piszczałek należnych tradycyjnym wodzom kameruńskich wiosek to doprawdy sytuacja nieco krępująca. Jedynym sensownym zakończeniem sytuacji wydawało mi się triumfalne wejście do zaparkowanego niedaleko samochodu, ale po chwili grajkowie przestali grać a ludzie tworzący orszak z powrotem zajęli się tańczeniem.
Następnego dnia poszliśmy na wyścigi konne, zorganizowane pod honorowym patronatem naszego nowego przyjaciela – Jego Wysokości Lamido. O tym niedługo!
T.D.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz