niedziela, 27 lipca 2008

Jak mieszkamy.



To będzie rozdział głównie dla rodziny przeznaczony, ponieważ nie spodziewam się, żeby kogoś poza nimi szczególnie interesowało jak tutaj mieszkamy…
Mieszkamy w biednej dzielnicy o nazwie Tsinga, przy jednej z nielicznych tu ulic które mogą poszczycić się nazwą. Budynki misyjne, na które składają się szpital, biura oraz dom, w którym są cztery osobne mieszkania, są otoczone porządnym płotem, nad którego funkcjonalnością się poważnie zastanawiam, gdyż wejścia są dwa- jedno od strony domu, a drugie dla pacjentów szpitala, który jest czynny całą dobę, więc i wejście musi być chyba otwarte? Oprócz tego na terenie misji jest jeszcze budowany drugi budynek szpitalny, który jest już właściwie na ukończeniu oraz są położone fundamenty pod szkołę, na którą na razie brakuje funduszy. Jest też spory, bardzo ładny „ogród”, w którym ilość ptaków musi być zbliżona do tej w parku Szczytnickim- jest ich niesamowicie dużo! Do misji prowadzi nie asfaltowa droga o kolorze czerwonej rdzy. Dół nogawek wszystkich naszych długich spodni przybrał już ten kolor. Droga w górę prowadzi do dzielnicy biednych domków, które wyglądają jak szopki mojego dziadzia, a dalej do głównej ulicy prowadzącej na targ, do supermarketu i kafejek internetowych.
Na dole domu misyjnego mieszka Esther, która jest misjonarkę w Kamerunie już od paru lat. Jest pielęgniarką, pochodzi z Niemiec i jej wiek oceniamy na ok.40 lat. W swoim mieszkaniu bez przerwy kogoś gości- misjonarzy, kaznodziejów, itp. za co ją podziwiam, bo musi być ciężko nie mieć nic swojego, własnego kąta, ciągle komuś podawać kolację i tłumaczyć, jak sobie w Kamerunie poradzić…Obok Esther mieszka rodzina Niba.
My mieszkamy na górze, mamy wspólne wejście z rodziną pastora Mbivan, która mieszka naprzeciwko nas. Polubiliśmy tę rodzinę. Pastor jest osobą bardzo sympatyczną a przy tym konkretną, co w tutejszej wszechogarniającej bezwładności jest cechą bardzo cenną. Przynajmniej wiemy, z kim należy nasze sprawy załatwiać. Jego żona Rose wydaje się nam być najbardziej inteligentną kobietą, jaką dotychczas tu poznaliśmy, a przy tym świetnie mówi po angielsku, ponieważ urodziła się w Wielkiej Brytanii. Nasi murzyńscy sąsiedzi mają dużo dzieci w wieku ok. 8-13 lat i na razie jeszcze nie rozpoznajemy, które jest czyje, ponieważ zawsze bawią się razem, a poza tym zawsze są jacyś goście, którzy też mają dzieci i ciężko się zorientować.
„Nasze” mieszkanie jest de facto mieszkaniem dla gości. Są tu trzy sypialnie, salon, kuchnia i łazienka. Jedną z sypialni obecnie zajmuje Teresa, pielęgniarka z Niemiec. Pokój, który zajmujemy my nie jest bardzo mały, ale większość powierzchni zajmuje łóżko ogromnych rozmiarów, na którym cztery osoby mogłyby się wygodnie wyspać. Jeśli dodać do tego rozpiętą nad łóżkiem moskitierę to pozostała powierzchnia pokoju pozwala tylko na przejście od drzwi do okien, pod którymi jest wnęka służąca nam za szafę. Z mebli mamy tylko fotel i szafkę nocną, więc korzystamy z szafek w salonie.
W salonie jest pleciony z jakichś gałązek komplet wypoczynkowy. Wszędzie na ulicach sprzedają tu meble robione w tego materiału, ale nie wiem dokładnie co to jest. Oprócz tego w salonie mamy wielki stół z krzesłami i komodę. Podobno mamy tam też dojście do Internetu, ale jeszcze nigdy nie udało nam się połączyć.
W kuchni są szafki, zlewozmywak, lodówka i kuchenka. Naprawdę mamy tu warunki, jakich się nie spodziewaliśmy. W kranach kurek jest tylko jeden z zimną wodą, ale nie jest to szczególnie uciążliwe, szczególnie zważywszy na tutejsze temperatury. Pralka jest wspólna dla wszystkich tu mieszkających. Niestety w Garoua, dokąd się wybieramy, nie ma pralki!
Na razie było dużo gości i wszyscy stołowaliśmy się na dole u Esther, ale planujemy niedługo przenieść się z gotowaniem na górę i spróbować swoich sił w kameruńskim gotowaniu.




Eunika

Pierwsze zwycięstwa nad systemem.

Dzisiejszy poranek przyniósł mi pierwsze sukcesy na polu obrony białych twarzy przed wszechobecnym naciąganiem i wyłudzaniem pieniędzy. Przeszedłem się do centrum i po drodze wstąpiłem do poleconego nam supermarketu, żeby kupić proszek do prania. Akurat skończyły nam się franki, więc wziąłem ze sobą przywieziony jeszcze z Polski banknot 50E. W większych sklepach nie ma problemu z ich wymianą, można zapłacić w euro, resztę otrzymuje się we frankach. W kasie zapłaciłem za proszek i poszedłem dalej, nieco zdziwiony wyjątkowo niekorzystnym przelicznikiem, jaki zastosowano przy wymianie. Przeszedłem się jeszcze chwilę po mieście i zacząłem wracać ulicą 20 maja, zastanawiając się, czy jednak nie powinienem wrócić do sklepu i zapytać, jaki kurs wymiany u nich obowiązuje. Wyciągnąłem telefon i zacząłem liczyć na kalkulatorze, okazało się, że wymieniono mi euro po kursie 516F. Ponieważ normalnie obowiązującym przelicznikiem jest ok. 650-660F za 1E zdecydowałem, że jednak spróbuję wyjaśnić sytuację.

W chwili, gdy chowałem telefon do kieszeni, zaczepił mnie człowiek w szarej, skórzanej kurtce i ciemnych okularach. Z kieszeni wystawała mu antena od krótkofalówki. Przedstawił się jako pracownik ochrony i kazał pójść za sobą na ustawiony po przeciwnej stronie ulicy posterunek policji… Wkrótce znalazłem się dokładnie w tym samym miejscu, co kilka dni temu, niedaleko hotelu Hilton, posadzony przy znanym mi już biurku policjanta. Tym razem nie było nikogo, kto mówiłby po angielsku, ale na pierwszy rzut oka oceniłem, że moja sytuacja jest i tak znacznie lepsza niż ostatnim razem: „na służbie” były teraz tylko trzy osoby! Co więcej aparat fotograficzny, moje główne narzędzie zbrodni, miałem głęboko schowany.

Zarzuty przedstawione przez pracownika ochrony dotyczyły tym razem „manipulowania przy swoim aparacie telefonicznym”. Na żądanie pokazałem paszport i się przedstawiłem, jednak wyraźnie zaznaczałem (na ile pozwalał mi francuski!) że jestem całkowicie pewny, że wolno mi tu używać telefonu, podobnie jak wszystkim innym przechodniom. W istocie, na ulicy widać było mnóstwo ludzi właśnie rozmawiających przez komórki. Ochroniarz próbował coś tłumaczyć o „czerwonej strefie”, w której jesteśmy, ale dość szybko się poddał. Za chwilę też zostałem rozpoznany przez policjanta, który chyba był tam dowódcą. Gdy tylko skojarzył, że parę dni temu już mieliśmy ze sobą przyjemność, szeroko i przyjaźnie się uśmiechnął: - Nie przejmuj się. Tu jest Kamerun i tu tak jest wszędzie. – rzekł radośnie. Oddali mi paszport i pozwolili odejść. Chyba muszę ich już zacząć traktować jak znajomych.

Kwadrans później w supermarkecie zapytałem kierownika o kurs wymiany euro, okazało się, że wynosi 655F. Gdy pokazałem mu paragon sprzed godziny, westchnął tylko: - Źle, bardzo źle i kazał chwilę poczekać. Po chwili wręczył mi brakujące 7000F.
W ciągu godziny dwa razy nie dałem się oszukać! Naprawde wspaniałe uczucie.

T.D.






Wesele




Kamerun już pierwszego dnia przywitał nas bardzo ciepło. I nie mam tu bynajmniej na myśli temperatury, która nie daje nam się we znaki, ponieważ przybyliśmy tu w czasie pory deszczowej. Otóż od razu w sobotę załapaliśmy się na wesele tutejszego pastora. Jeszcze przed wyjazdem marzył mi się udział w „murzyńskim weselu”, także cieszyłam się bardzo z takiej możliwości już na samym początku. Esther (niemiecka misjonarka i pielęgniarka, a na początku też trochę nasza przedszkolanka) uprzedziła nas, że szykuje się impreza większego kalibru i miała rację.

Ślub miał zacząć się o 13. Kiedy za kwadrans pierwsza stawiliśmy się u Esther w mieszkaniu eleganccy i gotowi do wymarszu do kościoła, który mieści się w odległości 10 minut drogi piechotą od domu usłyszeliśmy, że nie trzeba się śpieszyć, bo nie zaczną ślubu dopóki nie przyjdą wszyscy goście. I faktycznie ślub zaczął o 13.45 i trwał prawie 4 godziny. Przy wejściu każdy otrzymał program ceremonii (można było się nastawić psychicznie na jej długość). Każdy punkt programu zapowiadali konferansjerzy w dwóch obowiązujących językach- angielskim i francuskim. Konferansjerzy wyglądali niesamowicie elegancko, jak i zresztą wszyscy goście. Rzucało się w oczy, że większość mężczyzn ubrana była w garnitury, w których czarnoskórzy prezentują się wybitnie dobrze, a kobiety miały na sobie tradycyjne stroje, które są bardzo kolorowe i również bardzo eleganckie.

Rozbawiały nas często powtarzane prośby prowadzących o punktualność i dyscyplinę oraz grzmienia z powodu ich braku jak w przedszkolu (wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy jak dużym problemem są one w Kamerunie), które bardzo kontrastowały z tak elegancką oprawą: „Mam nadzieję, że siostra Lucy wie, że za 5 minut będzie śpiewać i znajdzie się tu na czas. I tak jesteśmy już pół godziny spóźnieni. Według programu powinniśmy być już przy kazaniu.”
Pierwszy przy burzy oklasków i okrzyków wszedł pan młody ze swoim świadkiem. Trochę trwało zanim pojawiła się panna młoda, której wejście było niesamowicie wyeksponowane i z pół godziny zajęło jej pokonanie drogi od wejścia do przodu. Para młoda ubrana było zupełnie po europejsku. Samo ślubowanie też nie odbiegało niczym od ślubowania w każdym kościele protestanckim, natomiast kazanie było jak dla nas nieco zbyt ekspresyjne, widocznie taki styl tu maja- kaznodzieja krzyczał do mikrofonu, tłumacz go naśladował i obaj gestykulowali bardzo energicznie, a przy tym nie było to kazanie straszące piekłem jakby się można było po formie spodziewać, a o małżeńskiej miłości i dojrzałości…

Podczas ceremonii wystąpiły 4 chóry, a każdy śpiewał ślicznie. Zachwycające jest, że tutaj każdy śpiewa i każdy robi to naprawdę dobrze. I wydaje się, że dla nich jest zupełną abstrakcją, że my się wstydzimy śpiewać. Tutaj pastor kończy kazanie i intonuje pieśń, pan prowadzący robi to samo, śpiewają na powitanie gości, na pożegnanie sąsiada, a przy tym poruszają się zupełnie naturalnie i bezpretensjonalnie tak, że my przy nich wyglądamy jakbyśmy kij połknęli.
Jednym z końcowych punktów programu były zdjęcia- każda rodzina robiła sobie zdjęcie z parą młodą. Następnie młodzi małżonkowie kroili tort weselny, co wyglądało zupełnie tak jak u nas, tyle że „mama”, która tort upiekła snuła podczas tego opowiadanie pełne symboli i tłumaczyła znaczenie każdego gestu i szczegółu. A na koniec przeszliśmy na trawnik obok kościoła, gdzie rozstawiony był wielki stół, gości ustawiono w kolejkę według „ważności” i każdy podchodził do stołu i nakładał sobie jedzenie na talerz, siadał na krześle, ławce czy czymkolwiek, co się nadawało do siedzenia i jadł. Esther twierdzi, że w Kamerunie o wiele mniej ją stresuje wydawanie kolacji dla większej ilości osób, bo nie trzeba każdego usadzać, dbać o ilość miejsc i zastawę, wystarczy postawić na stole dużo jedzenia i oni już sobie poradzą.


Nas traktowano jak gości specjalnych, mimo że nawet nie znaliśmy nowożeńców- pierwsze ławki w kościele, pierwszeństwo przy stole. Trochę to było krępujące, no bo jak inaczej to nazwać niż że z powodu koloru skóry?
A kolację weselną odpokutowałam następnego dnia spędzając pół niedzieli w toalecie…






Eunika

czwartek, 24 lipca 2008

„No photo! No photo!” czyli osobliwości kameruńskiego fotografowania.

Po niedawnym zajściu z policją czuję się zupełnie skonfundowany w temacie robienia zdjęć. Dzisiaj byłem na długim spacerze po Yaounde, widziałem wiele ciekawych miejsc, które byłoby warto sfotografować, ale ostatecznie rezygnowałem, bo nie wiem jakiej reakcji mogę się spodziewać. Sytuacje z aparatem są tu dość nieprzewidywalne. Gdy byliśmy na targu, zrobiłem kilka zdjęć, ale zawsze z dużego dystansu i nie były to ujęcia poszczególnych osób tylko tłumu. Za każdym razem było to przyjmowane wyraźnie niechętnie. Gdy raz zapytaliśmy kobietę, sprzedającą platany, czy możemy jej zrobić zdjęcie, nie tylko ona ale i jej sąsiadki rzuciły się na nas z wrzaskiem wymachując klapkami i mocno nas zbluzgały w duchu „skoro nam nie dajecie pieniędzy, to dlaczego mielibyście nas fotografować”. Zdarzyło się też, że inna handlarka się zgodziła.
Jest oczywiste, że robiąc zdjęcie konkretnej osobie należy mieć jej zgodę, ale to nie wyjaśnia wszystkiego; wyraźnie czuję, że robienie zdjęć jest tu dziwnie źle widziane. Fama niesie, i w tym akurat wszyscy są zgodni, że nie wolno robić zdjęć żadnym „oficjalnym” budynkom. W zasadzie wyłącza w ogóle centrum, bo pełno tam różnych ministerstw i instytucji państwowych. (Oczywiście nigdzie nie ma żadnego znaku ani napisu, który by o tym mówił, zaś pole interpretacji przez policję jest raczej nieograniczone). Niestety poza centrum sytuacja jest dla mnie także zupełnie niejasna. Rozmawiałem dzisiaj z dwoma różnymi policjantami i każdy mówił co innego. Gdy zapytałem pierwszego, który stał w jakiejś peryferyjnej części miasta, o możliwość zrobienia tam zdjęcia, najpierw zostałem dokładnie przepytany kim jestem, kiedy przyjechałem i co tu robię, potem dowiedziałem się, że w ogóle nie mogę nigdzie robić zdjęć bez jakiego specjalnego upoważnienia. Inny policjant 300 metrów dalej twierdził już coś zupełnie innego, mówił tylko o tym, że ludzie, których fotografuję muszą się na to zgodzić. Dziwne było, że odnosił to do sytuacji, w której najbliższe osoby były nie bliżej niż 20 metrów ode mnie i zdjęcie po prostu obejmowałoby część chodnika po przeciwnej stronie ulicy, z wieloma przypadkowymi przechodniami, z których żaden nie byłby szczególnie wyeksponowany.
Chodząc po mieście z widocznym aparatem fotograficznym czuję się niepewnie, wyciąganie go z futerału jest niczym pokazywanie narzędzia zbrodni. O Yaounde wiem już sporo, wiem gdzie kupić pisklaki, kurę, starą pociętą dętkę, wiklinowy koszyk, a nawet trumnę. Wiem (i czuję!), że jest tu nieograniczona ilość publicznych toalet, bo służy za nie po prostu rynsztok płynący wzdłuż każdej ulicy. Na razie nie mam jednak pojęcia, gdzie i kiedy blada twarz może tu robić zdjęcia. Być może końcowym odkryciem będzie, że żadne spójne zasady nie istnieją i pozostanie albo ryzykowanie, albo fotografowanie za każdym razem „lekko z boku i z ukrycia”.

Na zdjęciu pałac prezydencki, którego fotografować nie wolno najbardziej.

T.D.

środa, 23 lipca 2008

Szpital Bethestda


Szpital, w którym pracuję (a raczej na razie się szkolę u boku dr Tagne) z zewnątrz bardziej przypomina kościół niż szpital, co było powodem naszego dużego zdziwienia pierwszego dnia kiedy nas tam zaprowadzono. Budynek ma kształt rotundy, środek jest pusty i są tam ławki dla czekających pacjentów i punkt, gdzie pielęgniarka mierzy ciśnienie i temperaturę a dookoła wiele drzwi prowadzących do mniejszych pomieszczeń służących za gabinety. Sale chorych znajdują się w dwóch niewielkich budynkach zaraz obok.

Sam szpital zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Po kursie medycyny tropikalnej w Poznaniu, gdzie spotkałam się z wieloma relacjami ludzi, którzy w tropiku pracowali, spodziewałam się dużo cięższych warunków. W szpitalu mieszczą się laboratorium, USG, porodówka i apteka, a nawet mała sala operacyjna, gdzie przeprowadzane są drobne zabiegi chirurgiczne. Przy tym pracuje tu tylko jeden lekarz, który zajmuje się i chorymi leżącymi w szpitalu i poradnią, której funkcjonowanie bardziej przypomina izbę przyjęć niż praktykę lekarza rodzinnego. Jest to spowodowane faktem, że wszystkie usługi medyczne są w Kamerunie płatne, nie ma żadnego ubezpieczenia zdrowotnego, więc Kameruńczycy szukają pomocy lekarskiej tylko wtedy, kiedy jest naprawdę potrzebna. Doktor Tagne nie może pacjenta z chorobą serca odesłać do kardiologa a kobiety w ciąży do ginekologa, wszystkim musi się zajmować sam i to mając dość jednak ograniczone środki. Czasami próbuje kogoś skierować do szpitala, gdzie jest specjalista z danej dziedziny, ale jak do tej pory wszyscy odpowiadali, że ich nie stać. Jeśli kieruje kogoś do tutejszego szpitala to i tak on sam go leczy. Z tego, co widziałam w pierwszym tygodniu to zdecydowana większość przypadków to malaria, dzieci często maja zapalenie płuc, dorośli gruźlicę i HIV.

W szpitalu od razu rzuca się w oczy, że Kameruńczycy są bardzo rodzinni. Po pierwsze zwykle cała rodzina partycypuje w kosztach leczenia, po drugie nie ma chwili, żeby u chorego nie był w odwiedzinach jakiś krewny; zwykle jest ich więcej niż jedna osoba, czasami cała rodzina koczuje przy łóżku, rozkładają sobie maty czy chusty na podłodze i zachowują się jakby swój pokój dzienny przenieśli właśnie do sali chorych.

Pacjentów jest całe mnóstwo, ponieważ państwowe szpitale są drogie, a do tego trzeba tam dawać łapówki, żeby w ogóle lekarz zaczął się pacjentem zajmować (przynajmniej tak twierdzą miejscowi). Pracę zaczynamy od 8 rano, ale o 7.30 cały personel spotyka się na modlitwie. Pielęgniarki pracują na trzy zmiany, dr Tagne- wolę się nie pytać; dziś podczas późnej kolacji usłyszałam, że właśnie poszedł robić punkcję opłucnej.

Z tego, co widzieliśmy tu do tej pory, to właśnie szpital jest najlepiej zorganizowany. Odnosimy wrazenie, ze reszta kraju wpisuje się w powiedzenie: „Europejczycy mają zegarki, my mamy czas”. W środę zaproszono nas na obiad do restauracji na 13. Zaczęliśmy jeść o 17. Tomkowi nasz sąsiad obiecał, że go zabierze do Douala jak będzie jechał w poniedziałek załatwić coś ważnego - minął tydzień a on co dzień odpowiada, że pojedzie jutro.

Dostęp do leków jest tu prawie taki jak w Polsce, jedynym ograniczeniem są ceny. Natomiast jeśli chodzi o aseptykę, antyseptykę (i w sumie deratyzację też - w gabinecie była mysz…) jest tu marnie - narzędzia albo tylko polewa się spirytusem, albo polewa i podpala, niektore pielęgniarki nie są zbyt dobrze wykształcone i czasami nie radzą sobie z podziałem na czyste i brudne. Doktor Tagne pracuje tu już 8 lat, ma duże doświadczenie i stara się uczyć mnie medycyny „afrykańskiej”. Niektóre jednak jego decyzje terapeutyczne powodują u mnie pewne zdziwienie jak na przykład rozliczne zastosowania sterydów, o których wcześniej nie słyszałam.

O ciekawych przypadkach napiszę później, kiedy będziemy tu dłużej. Na zakończenie tylko mała ciekawostka. Wczoraj przyszła kobieta w 6 miesiącu ciąży z dzidziusiem żwawo kopiącym w dużym brzuchu, którą zaniepokoił brak miesiączki. Podobno zdarzają się też kobiety twierdzące, że są w 12 miesiącu ciąży…

Eunika



poniedziałek, 21 lipca 2008

Szesciu na sluzbie.

W sobotę, podczas naszego pierwszego wspólnego wyjścia do centrum, mieliśmy okazję bliżej poznać lokalną policję. „Okazją” można to nazwać niestety tylko dla polepszenia sobie nastroju, bo to zdarzenie było bardzo nieprzyjemne. Cały dzień był dla nas pełny nowych wrażeń i dość męczący, szczególnie za sprawą porannej wizyty na targu. Po południu wybraliśmy się piechotą do centrum, od którego dzieli nas około 30 minut drogi piechotą. Znowu było gwarno i jak zwykle byliśmy zaczepiani przez handlarzy, na co reagowaliśmy już z mniejszym entuzjazmem, bo byliśmy dość zmęczeni. Przeszliśmy obok głównego targu w centrum miasta, minęliśmy katedrę, zawróciliśmy i zaczęliśmy wracać równoległą drogą, która jest najbardziej reprezentatywną ulicą Yauonde. Szeroki bulwar nosi nazwę „20 maja”, ta data upamiętnia zjednoczenie francuskiej i angielskiej części Kamerunu w 1972 r. Wprowadzono wtedy dzisiejszy ustrój polityczny, którym jest system prezydencki, ale o ustroju Kamerunu innym razem.
Wchodząc na ulicę 20 maja mieliśmy już za sobą najbardziej zatłoczoną część centrum, cieszyliśmy się, że teraz wokół nas jest dużo przestrzeni i nie trzeba potykać się co chwilę o rozłożone na chodniku towary. Szliśmy szerokim deptakiem, po prawej stronie ciągnął się pas drzew, krzewów i roślin ozdobnych na sprzedaż, po lewej mieliśmy wielopasmową jezdnię, a za nią porośniętą rozłożystymi, choć niewysokimi drzewkami skarpę, trochę dalej zaś bardzo nowoczesny hotel Hilton. Aleja kończyła się niedaleko za Hiltonem dużym i bardzo ozdobnym rondem. Wyciągnąłem aparat i zrobiłem zdjęcie hotelu, nie wiedząc, że okaże się to najdroższym zdjęciem życia.
Kilka sekund później pojawił się człowiek w niebieskiej koszuli, przedstawił się jako policjant (Nie wiem, skąd wyszedł, ale niechybnie znienacka!) i poprosił o paszporty, zabrał też natychmiast aparat i kazał iść za sobą. Trudno było odmówić. Pół minuty później siedzieliśmy „na uboczu” przy ustawionym tam stanowisku policji (biurko i kilka krzeseł) w towarzystwie 7-8 osób, z których 6 było policjantami a pozostali to jacyś „przyjaciele”. Policjanci prezentowali się okazale, większość z nich nosiła mundury w kolorze khaki, czerwone berety, czarne wysokie buty i karabiny. Policjanci posadzili nas koło biurka. Po chwili zorientowali się, że z naszym francuskim jest dość kiepsko, znaleźli więc jednego anglojęzycznego, który poinformował nas, że właśnie popełniliśmy poważne wykroczenie, bo fotografować tu nie wolno. –Hotelu??? –Nie hotelu, tylko tu. Tu fotografować nie wolno. Możemy was teraz zarejestrować – powiedział kładąc sobie na kolanach jakiś czarny zeszyt – a to oznacza poważne problemy. Możemy też was nie rejestrować. Od was zależy, jak rozwiążecie tę sytuację.
Zaproponowałem oczywiście, że skasujemy zdjęcie i nie będziemy ich tu więcej robić, jednak jak było do przewidzenia nie spotkało się to z uznaniem: -Tu w ogóle nie chodzi o zdjęcie. Tu chodzi o to, że już popełniliście wykroczenie i to może oznaczać poważne problemy. To zależy od was, a my jesteśmy gotowi wam pomóc.
Chwila przeciągania i udawania, że nie bardzo rozumiemy o co chodzi na nic się nie zdała, bo szybko wprost padło proste słowo „cash”. Mieliśmy przy sobie
9000F, co odpowiada 14 E. Zaproponowałem najpierw 5000, na co usłyszeliśmy: - Chyba żartujecie! Nas tu jest 6 osób na służbie!!! W końcu pokazałem, że mamy 9000 i nic więcej, więc wzięli, bo i co mieli zrobić: - To bardzo, bardzo mało, ale w końcu chcemy wam pomóc… Wszystko trwało koło 10 minut, bardzo długich i nieprzyjemnych. Skasowaniem zdjęcia oczywiście nikt nie był zainteresowany, proszę więc podziwiać Hilton Hotel i ulicę 20 maja w Yaounde, uprzedzam, że za kopiowanie tego zdjęcia będziemy pobierali opłatę amortyzacyjną 1000F!

Tego dnia już wcześniej próbowano mnie okraść na targu. Co nie udało się kieszonkowcowi, udało się policji. Jednak co instytucja państwowa to instytucja państwowa!

T.D.

Targ Mokolo

Wczoraj Eunika po raz pierwszy, a ja po raz drugi byłem na targu. Towarzyszyła nam zaprzyjaźniona Florence, która była naszą przewodniczką. Wizyta na targu to doznanie niezwykle intensywne i dla białych chyba nieco ryzykowne. Już w ciągu pierwszych kilku minut od wyjścia z taksówki próbowano mnie okraść. Nasz kolor skóry wywołuje natychmiastowe skojarzenie z dużą ilością pieniędzy i przyciąga uwagę wszystkich handlarzy. Zaczepiał nas dosłownie każdy, oferując swoje towary często z dużą napastliwością. Krzyczą „le blanc” i „la blanche” („biały” i „biała”), wciskają to, co sprzedają przed nos i czasem z butem na sprzedaż gonią przez pół targu. Jest głośno, hałaśliwie i bardzo tłoczno, co faktycznie dla kieszonkowców stwarza doskonałe warunki. Handluje się oczywiście wszystkim, nie wiem dlaczego, ale wyjątkowo dużo jest wlasnie sprzedawców butów. Niemal wszystko sprzedawane jest z ziemi, z jakiegoś koca albo ceraty. Targ podzielony jest na sektory, w jednym przeważają owoce, w innym ryby i mięso a gdzie indziej biżuteria, zegarki i różne ozdoby. Oddzielną częścią są zadaszone korytarze, do których schodzi się w dół z poziomu ulicy; nie dociera tam słońce i jest na tyle ciemno, że koniczne jest sztuczne oświetlenie. W tych „podziemiach” handluje się ubraniami, czyli różnymi sukienkami dla kobiet i sukienkami dla mężczyzn (różnica czasem bardzo subtelna) z kolorowych materiałów. O ile krój tych wyrobów zazwyczaj jest podobny, bogactwo wzorów i barw ogromne.

Na targu obowiązują 3 ceny każdego produktu. Najwyższa dla białych twarzy, niższa dla tych, którzy jeżdżą samochodem i najniższa dla tych, co przyszli na piechtę. Ceny dla białych są porównywalne do cen w supermarketach, zupełnie niedostępnych dla średnio zarabiającego Kameruńczyka. W supermarkecie jest drożej niż w Polsce, większość produktów to import z Europy. Średnia pensja w Kamerunie to ponoć około 85E, my za niewielkie zakupy w supermarkecie zapłaciliśmy kiedyś 16E. Butelkowana woda, niezależnie od miejsca zakupu, kosztuje 400 franków (1E to 660F) i niewielu może sobie na nią pozwolić.
Na targu najlepszym wyjściem wydaje się kupowanie w towarzystwie kogoś miejscowego, kto zna normalną cenę artykułów. Kupowaliśmy buty, pierwszą podaną ceną było
6000F, dzięki Florence kupiliśmy je ostatecznie za 1500F, czyli nieco ponad 2E.

W następnym odcinku napiszemy o pierwszym spotkaniu z miejscową policją i najdroższym zdjęciu, jakie kiedykolwiek zrobiliśmy!

T.D.

Yaounde

Wczoraj minął nasz pierwszy tydzień w stolicy Kamerunu, który chyba na tyle pozwolił nam uchwycić atmosferę miasta, żeby pokusić się o jego opisanie. Yaounde (wymawia się tak, jak się pisze, tylko bez „o”) liczy około 2 mln zarejestrowanych i niezarejestrowanych mieszkańców. Zajmuje ogromny obszar, ze względu na przeważnie niską zabudowę. Położone jest na terenie pagórkowatym, większość ulic jest nachylona, niektóre bardzo strome. Obecność wzgórz powoduje chętne porównania do Rzymu, choć pod względem architektury trudno chyba o większe przeciwieństwa. Nieład jest tu potworny a duża część domów wygląda jakby miała się zaraz zawalić, pomijając te, które walą się naprawdę, bo są zbudowane np. z kawałków blachy poskręcanych drutem. Widziane ze wzgórza, miasto rozciąga się po horyzont, ale w każdą stronę wygląda bardzo podobnie i dość monotonnie, widać głównie płaskie dachy niskich domów. Wyróżnia się wysoka i nowoczesna zabudowa centrum i, leżący nieco z boku, pałac prezydencki. W centrum mieszczą się instytucje państwowe, banki i hotele i są to budynki zupełnie nowoczesne. Poza centrum jedynie główne drogi są asfaltowe i przy nich stoją większe budynki, odchodząc dalej od drogi asfaltowej wchodzi się między bardzo gęsto pościskane nędzne chałupy, w zasadzie slumsy. Połowa mieszkańców miasta nie ma wody ani kanalizacji.

Miasto położone jest w zalesionej części kraju, jest w nim dużo zieleni. Rośnie tu kilka rodzajów palm, spośród których najwyższe są kokosowe, wyraźnie dominujące nad innymi drzewami. Jest dużo bananowców, rosną przy drogach i między domami. Jest trochę drzew bardzo wysokich, ale przeważają średnie: właśnie bananowce i platanowce, palmy o pniach podobnych kształtem do butelek, drzewa awokado, papaja i różne inne gatunki, których jeszcze nie rozpoznajemy. Bardzo ciekawe są drzewa, które do tej pory kojarzyłem z sawanną, ich gałęzie są bardzo rozciągnięte w poziomie, rosną bardziej wszerz niż wzwyż i tworzą kilka zielonych poziomów. Wiele jest roślin, które u nas znane są jako rośliny doniczkowe, niezwykle ozdobne, o różnych barwach, tu osiągają oczywiście o wiele większe rozmiary.

Szczególnie uderza tu ruch drogowy. Już pierwsza jazda samochodem z lotniska była ciekawym przeżyciem, nie znam miejsca w Europie w którym ruch byłby tak nieuporządkowany. Mimo, że jechaliśmy około 22.00, na ulicach było dużo samochodów, motocykli, ludzi, straganów i pchających różne wózki handlarzy. Właściwie granica między chodnikiem a jezdnią nie istnieje, żadnych znaków drogowych ani linii też nie ma. Nie ma też samochodu, który nie byłby porządnie poobijany. Ogromna większość czterokołowców jest żółta, to taksówki stanowiące pewnie około 80% pojazdów (to jedyny transport „publiczny”). Trochę jak na filmach z Nowego Jorku. Zdecydowanie przeważają różne stare Toyoty, ponoć ze względu na dużą dostępność części zmiennych.

O sposobie jazdy można powiedzieć tylko tyle, że jest zasadniczo prawostronny. Kilka razy na sekundę słychać krótki dźwięk klaksonu, wyraźnie o znaczeniu ostrzegawczym a nie „emocjonalnym”. Samochody jeżdżą nieprawdopodobnie blisko siebie, hamowanie żeby przepuścić innego kierowcę to ostateczna ostateczność, ma miejsce tylko jeśli między samochodami jest kilka centymetrów. Kilka razy już jechałem taksówką, cztery osoby na tylnym siedzeniu to norma. Cztery osoby to również znakomity skład na jeden motocykl, z czego wcześniej zupełnie nie zdawałem sobie sprawy. Motocyklisty w kasku raczej się tu nie uświadczy, pewnie jest traktowany jak dziwak. Przechodzenia przez ulicę w zatłoczonych miejscach pewnie długo jeszcze będziemy się uczyć, bo samochody jadą dosłownie jeden za drugim i trzeba po prostu wcisnąć się komuś przed maskę, żeby przejść. I to wielokrotnie, bo pasów ruchu jest tyle ile tylko zmieści się samochodów (żadnych linii rzecz jasna nie ma). Wcisnąć się należy oczywiście z wyczuciem, którego staramy się nabyć zanim zostaniemy zmiażdżeni. Wszyscy jakoś przechodzą…

T.D.

piątek, 18 lipca 2008

Deklaracja Redakcji w sprawie ortodoksji ortograficznej.

Choć zależy nam na zachowaniu poprawnej ortografii, prawdopodobnie nie we wszystkich postach będą pojawiać się polskie litery. Nie ma ich na tutejszych klawiaturach, ilekroć więc będziemy coś pisać z lokalnych kawiarni internetowych, nie będziemy mieli możliwości używania polskich liter „ą”, ę”, „ż”, itd. Zapewne większość tekstów powstawać będzie jednak na naszym laptopie, na którym używanie tych znaków nie stanowi problemu.

Najwyższa Szanowna Redaktor Eunika pragnie zaznaczyć, że nie jest aż tak dbała o polskie litery i ortodoksję ortograficzną.

Witamy w Yaounde!


Zapraszamy na naszego kamuruńskiego bloga!

Jesteśmy młodym małżeństwem, które nie mając jeszcze poważnych zobowiązań w kraju, zdecydowało się poświęcić rok na podróżowanie. Od 11 lipca 2008 jesteśmy w stolicy Kamerunu, Yaounde. W tym kraju zostajemy do 16 grudnia, choć nie koniecznie cały czas będziemy w stolicy. Możliwość wyjazdu stworzył nam niemiecki Kościół Zielonoświątkowy. Eunika pracuje tu jako lekarz w szpitalu, prowadzonym przez misję, Tomek niedługo zacznie pracę jako nauczyciel w ośrodku kształcenia zawodowego. Mamy zamiar na tym blogu opisywać nasze przeżycia i obserwacje dotyczące życia w Kamerunie. Będzie nam bardzo miło otrzymywać maile i komentarze do postów, maile dotyczące tego bloga prosimy kierować na adres kamerunskienovosti@gmail.com. Planujemy umieszczanie tu tekstów w formie zbliżonej do reportaży, jeśli jednak komuś byłyby przydatne praktyczne informacje dotyczące np. podróży do Kamerunu, w miarę naszej wiedzy postaramy się oczywiście służyć pomocą. Tym bardziej, że z własnego doświadczenia wiemy, że przewodniki turystyczne po Kamerunie są w Polsce praktycznie niedostępne.