Właśnie mija 5 października, czyli światowy dzień nauczyciela. Ponieważ tu, w Kamerunie, jestem właśnie nazywany „Señor Profesor” i zdecydowanie zaliczam się do tej grupy zawodowej, tym razem napiszę o szkołach, w których uczę. Nazywają się tu „college”, co odpowiadałoby mniej więcej połączonemu polskiemu gimnazjum i liceum. Nauka w „college” trwa 7 lat, po jego skończeniu można iść na uniwersytet. Normalnym wiekiem skończenia „college” jest 17 lat, w praktyce rozrzut wieku jest ogromny. W jednej z klas uczę zarówno 14- jak i 20-latków.
Liczebność klas też jest bardzo różna. W jednej mam 20 osób, w innej 40, w kolejnej ponad 60… Ponoć w publicznych szkołach dochodzi do setki. O ile 20 to jeszcze liczba do ogarnięcia, przy 40 a tym bardziej 60 nauka języka staje się trochę fikcyjna i zbliża się do formy wykładu.
Już pierwsza wizyta w szkole pozwala się zorientować, że jej organizacja jest zupełnie inna niż w Polsce. Przede wszystkim rzuca się w oczy wygląd uczniów – wszyscy chodzą w mundurkach, co zresztą wygląda bardzo ładnie i ma dużo zalet. Bo mundurki to nie żadne pokutne kamizelki tylko całkiem eleganckie ubrania, których na pewno nie można się wstydzić. W jednej ze szkół (prawdopodobnie najbardziej „prestiżowej”, czyli w katolickim „College Sainte Therese”) uczniowie mają trzy różne stroje. Jeden do ubierania na co dzień, drugi na szkolne uroczystości a trzeci na lekcje wf-u. Każda ze szkół ma inny kolor strojów, dlatego rano jadąc przez miasto łatwo rozpoznać gromady uczniów idących na lekcje. Im bliżej szkoły, tym większe zagęszczenie danego koloru. Koło „College Moderne” dominuje błękitny (ale to jeszcze mało powiedziane – cała ulica jest niebieska!), w rejonie „College Sante Therese” jasny beż miesza się z ciemnoszarymi mundurkami uczniów ze szkoły po drugiej stronie ulicy, „College Bilingue” itd.
Będąc na terenie szkoły wciąż nie mogę się uwolnić od wrażenia piknikowo-wakacyjnej atmosfery, bo te wszystkie budynki w połączeniu z mocno świecącym słońcem ciągle mi przypominają jakiś nadmorski ośrodek wypoczynkowy. Poza morzem, bo tego akurat brak. Szkoły zajmują bardzo duży teren i zazwyczaj są zorganizowane wokół ogromnego dziedzińca, na środku którego stoi maszt z flagą Kamerunu. Nie ma żadnej sztucznej nawierzchni, chodzi się po piaszczystej, ubitej ziemi. Wokół tego dziedzińca poustawiane są budynki z klasami, czasem zwarte, np. na planie podkowy, a czasem luźno i nieregularnie, co już naprawdę do złudzenia przypomina domki kempingowe. Będąc w sali lekcyjnej nie jest się tak naprawdę odgrodzonym od tego, co się dzieje na zewnątrz, bo nie ma szyb w oknach, a często zamiast okien jest po prostu kawałek ażurowej ściany, drzwi też są zawsze otwarte. Nie sprzyja to skupieniu, bo dokładnie słychać każdą rozmowę albo hałas z zewnątrz, ale zapewnia nieco przewiewu. Często zdarza się, że pod koniec mojej lekcji pod oknami zbiera się duża grupa uczniów zainteresowanych obecnością białego, który jeszcze w dodatku coś mówi po hiszpańsku, więc jest absolutnym kuriozum. Sądząc po ich wzroku wydaje się, że już nic dziwniejszego nie mogłoby się zdarzyć. Stoją więc z otwartymi ustami na zewnątrz, ale tak naprawdę wszystko widzą, wszystko słyszą i prawie uczestniczą w lekcji.
Wszystkie lekcje trwają 55 minut i następują natychmiast jedna po drugiej, w ciągu dnia są tylko dwie przerwy. Nauka zaczyna się o 7.30 i kończy o 14.30. Każda klasa ma swoją salę, więc to nauczyciele a nie uczniowie zmieniają miejsce. Mało kto ma własną książkę, w przypadku hiszpańskiego w jednej ze szkół na początku września triumfalnie mi obwieszczono, że są książki dla uczniów w bibliotece. Okazało się, że oznacza to liczbę 5 sztuk na 40 osób, więc i tak nie bardzo można na nich polegać. Ja często robię kserokopie, ale nie wdziałem, żeby jakikolwiek inny nauczyciel tak robił; podstawą wiedzy jest to, co zostanie zapisane na tablicy i w zeszycie. Bardzo duża liczbą osób w klasie i brak materiałów niestety wpływa na dość niski poziom, chociaż większość nauczycieli hiszpańskiego, z którymi rozmawiałem, zna język bardzo dobrze. Cały system wyraźnie nastawiony jest na przygotowanie do pisemnych egzaminów, z mówieniem są ogromne problemy nawet w klasach maturalnych, czyli po 5 latach nauki języka 4 x 55 minut w tygodniu.
Każda szkoła ma swoją, zawsze bardzo wzniosłą, dewizę, np.: „Dyscyplina, praca, punktualność!”, „Tak dla dyscypliny! Nie - papierosom i narkotykom!” itp., takie hasła są wymalowane wielkimi literami nad bramami wejściowymi. „Dyscyplina” to ogólnie jedno z częściej używanych słów w szkołach. Istnieją jednak jej przejawy zgoła dziwne. Na przykład podczas sprawdzianów wyraźnie kluczowym przyborem jest dla uczniów linijka, bo dzięki niej mogą dokładnie zrobić ramkę wokół swojego imienia i nazwiska, podkreślić pytania i zrobić na kartkach ozdobne marginesy. To wszystko traktowane jest z najwyższym nabożeństwem i wydaje się równie ważne jak treść odpowiedzi. Widziałem też ucznia, który z podwiniętymi nogawkami klęczał w gabinecie dyrekcji. Nie wiem jak długo to trwało, ale klęczał za karę – przeszkadzał na lekcji.
Jestem tu jeszcze za krótko, żeby wyrobić sobie opinię o całości systemu. Czuję, że atmosfera w szkołach, mimo wielu „archaicznych” elementów jest tak naprawdę dobra i czuję tu ogólną życzliwość. Pewnie do czasu naszego wyjazdu będę miał znacznie pełniejszy ogląd. (Co do sensowności noszenia tu mundurków jestem całkowicie przekonany!)
T.D.
T.D.